Sympatia dla gilotyny i moje czytelnicze wyzwania

Są takie dni, kiedy mam ochotę amputować sobie głowę wraz z przyległościami i o gilotynie myślę dosyć ciepło. Dzisiaj musiałam wziąć sobie dzień wolnego, bo nie byłam w stanie ruszyć się rano z łóżka, a żołądek ostro potraktowany przez ostatni tydzień ibuprofenem, oznajmił, że jak wezmę chociażby jeszcze jedną tabletkę, to on się wyprowadza. No i nie miałam wyjścia, zostałam w domu. Z uwagi na to, że siedzenie przy komputerze jest mi dzisiaj wysoce niewskazane, napiszę tylko kilka słów, które mam nadzieję, was nie zanudzą 🙂

Szybka relacja covidowa – w Norwegii, tak jak wszędzie indziej, gwałtowny wzrost zakażeń, obostrzenia i takie tam. Na mojej prowincji jakoś to idzie bez większych zgrzytów, ale z uwagi na to, że to region górski i związany z turystyką zimową, każda fala turystów przywozi ze sobą trochę zakażeń. Niedługo czeka nas Wielkanoc, którą Norwegowie tradycyjnie spędzają w górskich chatkach, jeżdżąc na nartach, więc spodziewamy się nowej fali turystów i wzrostu zakażeń.

Jak niektórzy z was już wiedzą, a inni się dowiedzą, nie obchodzę świąt religijnych, toteż zamiast Wielkanocy, uczciliśmy Równonoc Wiosenną pochłaniając całkiem smaczne napoleonki 🙂 Dni błyskawicznie robią się dłuższe i cieplejsze. Nadal dokarmiamy tałatajstwo za oknem, a w miejscu gdzie są karmniki ziemię zalega gruba warstwa łupinek z ziaren słonecznika – nauczka na przyszłość, żeby kupować nasiona już wyłuskane.

Ostatnio ku mojemu zaskoczeniu wymieszanemu z irytacją, trafiam na książki, w których a) bohater oddaje się rozważaniom zajmującym całą stronę, jak feminizacja życia publicznego skrzywdziła mężczyzn, odbierając ich życiu smak – brak przemocy, wojen, agresji czyli kwintesencji męskości (to słowa bohatera powieści napisanej przez pewnego brytyjskiego pisarza); b) inny bohater co prawda był za równymi prawami dla kobiet, ale żeby mu nie wciskać ciemnoty o walce płci, a feministki, to nieatrakcyjne kobiety, których nikt nie chce i z tego powodu mszczą się na mężczyznach (polska powieść kryminalna, stosunkowo nowa). No i jak ja mam zabierać się za książki? Teraz boję się, że znowu wdepnę na jakąś minę, która w ogóle nie powinna zostać wydana (a na pewno nie w takiej formie, w jakiej została). Moje norweskie przyjaciółki spytały mnie z niedowierzaniem: „To w tych czasach ktoś jeszcze takie rzeczy wydaje???”. Jak widać, wydaje. Ale nie wszystkie książki ostatnio przeze mnie przeczytane, są do bani. Na FB pisałam o genialnym (moim zdaniem) cyklu „Wojna Makowa” autorstwa Rebekki F. Kuang. Fantastyka umieszczona w kraju przypominającym Chiny z czasów królestw, pisana z punktu widzenia dziewczyny-żołnierza – bez roztkliwiania się nad płcią, zbędnych romansów, z całym mnóstwem błędnych decyzji, zdrady, upadku autorytetów i przyjaźni, za którą oddawano życie. Ponadto autorka wplotła w fabułę prawdziwe wątki z historii Chin, w tym coś, co porusza mnie absolutnie do głębi zawsze, gdy o tym myślę – masakrę Nankinu. Tą powieścią jestem zachwycona i nie mogę się doczekać wydania polskojęzycznego ostatniej części trylogii (jak się wkurzę czekaniem, to zabiorę się za wersję anglojęzyczną). Inną wspaniałą książką, zupełnie innej kategorii, którą ostatnio czytałam (a raczej słuchałam w pracy), jest „Czerwony głód” Anne Appelbaum. Autorka, laureatka nagrody Pulitzera, opisuje mechanizm, który stał za potworną klęską głodu na Ukrainie w latach ’30 XX wieku. Mechanizm, a raczej wizję, upór, nienawiść i niepohamowaną żądzę władzy jednej osoby, która za wszelką cenę postanowiła przy pomocy przymusowej kolektywizacji rolnictwa, zagłodzić kraj od wieków nazywany „spichlerzem Europy” – Józefa Stalina. Książka jest napisana w taki sposób, że nie gra na emocjach czytelnika, ale przytacza fakty, liczby, całe mechanizmy dehumanizacji społeczeństwa i dramaty poszczególnych jednostek. Hołodomor, jak nazywane było to zaplanowane ludobójstwo, nie było dla mnie czymś nowym. Już wiele lat temu dotarły do mnie informacje na temat tej gigantycznej katastrofy, ale dopiero książka Appelbaum wyjaśniła mi wszystko dokładnie i zrozumiale. Po tym wszystkim jednak postanowiłam posłuchać „Lesia” Chmielewskiej, żeby mój mózg mógł odzyskać równowagę.

Zabrałam się znowu za bardziej regularne fotografowanie i chociaż wymaga to ode mnie sporo wysiłku, to staram się co 2 tygodnie mieć zaplanowaną sesję. Trochę mnie zmartwił fakt, że do połowy marca 2020 roku miałam zrobionych 18 sesji, podczas gdy w tym roku zaledwie 4. W ramach desperacji namówiłam moją nową koleżankę z pracy do pozowania. No i wyszło całkiem nieźle 🙂 Sami zobaczcie, oto Tone:

Tone

Podczas sesji z Tone testowałam też pierwsze wykonane przez siebie własnoręcznie tło fotograficzne. Dużo się na nim nauczyłam i mam nadzieję, że kolejne będzie już duuużo lepsze 🙂 A poniżej piękna Tone na tle mojej pierwszej zielonej radosnej twórczości 🙂

Tone i moje zielone tło

Na dzisiaj to byłoby na tyle. Miłego dnia i słonecznej wiosny! Trzymajcie się zdrowo!

W punktach

Dawno nie pisałam niczego nowego. Jakoś nie mogłam. Otwierałam stronę, ale nagle nie wiedziałam, o czym mogę pisać. Całkowita pustka w głowie. O remoncie? O pracy? O fotografii? O obejrzanych filmach i przeczytanych książkach? O Norwegii? Nie mogłam podjąć decyzji i zamykałam stronę bez żadnego wpisu. Dzieje się u mnie za dużo albo za mało – zależy, z jakiej perspektywy na to popatrzeć. Może dzisiaj jednak uda mi się jakoś ogarnąć te tematy i coś napiszę.

Po pierwsze – dla wszystkich ciekawych czy już się przeprowadziłam do nowego domu: nie, wciąż mieszkam w starym, a nowy powoli się przystosowuje do zamieszkania. Prace zwolniły na jakiś czas, bo przyszły do nas mrozy, a praca w domu, w którym temperatura nie przekracza 12 stopni (na zewnątrz -15, -18), nie należy do przyjemnych. Zwłaszcza, gdy remontuje się tenże przybytek tylko w chwilach wolnych od pracy. Jednakże nadszedł czas, gdy zaplanowane na ten etap prace zbliżają się ku końcowi i zaczęliśmy już przewozić książki do nowego domu. A wiecie, skoro przewożę książki, to znaczy, że sprawa jest poważna 🙂

Po drugie – powrót do pracy na pełen etat nie kazał długo czekać na problemy ze zdrowiem. Już w styczniu wylądowałam na trzytygodniowym chorobowym. Co prawda, wróciłam już do pracy, ale za to od dwóch tygodni cierpię na permanentny popołudniowo-wieczorny ból głowy. No nic, kredyt się sam nie spłaci, więc nie ma co narzekać, tylko robić, aż mi dym uszami pójdzie.

Po trzecie – bardzo mało fotografuję. I źle mi z tym. Jednak nie mam na to zbyt wiele czasu. W niektóre weekendy uda mi się urwać kilka godzin, żeby umówić się z modelkami w studio, ale odbywa się to raczej sporadycznie. Trudno mi także cokolwiek zaplanować z wyprzedzeniem. Jakoś nie mogę się wziąć w garść. Problem mam także z obróbką, bo po 8 godzinach siedzenia przy komputerze w archiwum, muszę znowu na kilka godzin zasiąść przed kompem w domu i starać się obrobić te zdjęcia, które na to czekają. Właśnie zaraz się za to zabieram, bo tabletka przeciwbólowa właśnie zaczęła działać i mam kilka godzin na pracę we względnym komforcie. Poza tym muszę przygotować i wysłać zdjęcia do konkursów, na wystawę, a zwyczajnie nie mam na to siły 🙁

Po czwarte – dużo czytam i oglądam ostatnimi czasy. Przyjdzie taki moment, że podzielę się z wami moimi odkryciami literacko-filmowymi, które mnie całkowicie zachwyciły. Ale nie dzisiaj.

Po piąte – Norwegia ma się dobrze i jakoś daje radę, jeżeli chodzi o koronawirusa. Na naszej prowincji żyje się dosyć normalnie, chociaż autoizolacja towarzyska zaczyna mi powoli doskwierać. Niemniej, zima była mroźna i piękna, a dwa dni temu przyszło nieoczekiwane ocieplenie i temperatura z -18 / -20 skoczyła nagle na +2 / +3. Byle do wiosny.

To na razie tyle. Poniżej zamieszczam zdjęcia naszego tałatajstwa karmnikowego, które umilało nam w tym roku krótkie zimowe dni. Okazało się, że ja potrafię rozpuścić wszystko – nawet sikorki i wiewiórki. O kowalikach nawet nie wspomnę. Widzieliście kiedyś roszczeniowe wiewiórki i sikorki? Nie? Ja tak. Jeden wiewiór tak się rozbestwił, że próbował nam zakosić narzutę z werandowej sofy. Na szczęście była za duża i odpuścił. Połówek stwierdził, że chyba spaśliśmy te nasze sikorki, bo zamiast chudnąć po zimie, to one jakieś takie wielkie się zrobiły 🙂 Trzymajcie się zdrowo i do następnego razu!

Gdy dni są najkrótsze w roku…

Szast-prast i mamy połowę grudnia. Ale jak to? Już? Ano, już. Właśnie spadł śnieg, a za oknem szaleją dokarmiane przez nas 3 wiewiórki i całe stada sikorek. Tylko dni są ekstremalnie krótkie, ale nie ma co narzekać, bo w ogóle są, a inni nie mają nawet tego (niektórzy moi znajomi mieszkają za kołem podbiegunowym i na słońce to sobie jeszcze poczekają).

Liczba zachorowań u nas spada, po uprzednim gwałtownym skoku i jakoś żyje się stosunkowo normalnie. Mam nadzieję, że święta nie spowodują trzeciej fali zachorowań.

Nowy dom jest już w większej części ocieplony i wyremontowany, ale jeszcze sporo przed nami. Studio zostało już przeniesione do nowego miejsca – czegoś na kształt kooperatywy, gdzie jest wiele pracowni artystycznych, w tym i moje małe studio. Moje fotografie zostały docenione w konkursach międzynarodowych i lokalnie norweskich, co utwierdza mnie w przekonaniu, że pójście w kierunku fotografii, to nie był głupi pomysł i daje mi motywację do dalszego działania. Jednego, czego mi teraz bardzo brakuje, to czasu. Martwi mnie to, bo cierpią na tym moje projekty fotograficzne – odkąd wróciłam na cały etat do pracy w archiwum, na fotografowanie mogę przeznaczać tylko weekendy 🙁 Niemniej w najbliższej przyszłości planuję wypad na Północ w celu zrobienia zdjęć zorzy polarnej. Zobaczymy, co z tego wyjdzie 🙂

Najbardziej boli mnie, że przestałam pisać. Jakoś nie znajduję na to czasu, a nawet gdybym znalazła, to czuję jakąś taką wewnętrzną blokadę. Sama siebie pytam, czy w ogóle jest sens wracać do pisania. I nie potrafię sobie na to odpowiedzieć. To napełnia moje skołatane serducho wielkim smutkiem, bo piszę od dziecka i kocham to robić. Być może jednak kiedyś przychodzi czas, żeby powiedzieć sobie „wystarczy” i boję się, że ten czas właśnie mógł nadejść.

Moim ostatnim przedsięwzięciem w zakresie pisania jest komiks, który tworzymy wspólnie z Moniką Laprus-Wierzejską. Kiedyś napisałam opowiadanie, potem zmieniłam je na scenariusz, a potem z powrotem na opowiadanie. Zyskiwało za każdym razem, a Monika po przeczytaniu zgodziła się zrobić do niego kadry. Niektóre z nich możecie zobaczyć na mojej stronie autorskiej www.monikasokol.pl . 8 stron już niedługo będzie gotowe, a to oznacza porę na szukanie wydawcy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Grudzień to także czas zdjęć świątecznych dzieci. W tym roku moje koleżanki z pracy masowo nawiedzają mnie w studiu ze swoimi dziećmi, wnukami, a nawet całymi rodzinami. Jestem im za to wdzięczna, bo to miłe uczucie, gdy widzisz, jak klientom oglądającym zdjęcia, błyszczą z zachwytu oczy. Poniżej wrzucam zdjęcie mojej etatowej małej modelki, April 🙂

Miłego grudnia, kochani! I dużo zdrowia.

Raport ekipy remontowej z postępów

Ręka mnie boli. Od majtania pędzlem. Wcześniej bolała od majtania wałkiem do malowania. Teraz wiem, że gdybym nie mogła pracować w jednym z moich zawodów (już straciłam rachubę, ile ich jest), to spokojnie mogę się wynająć do majtania pędzlem zawodowo (po ścianach lub sufitach ma się rozumieć, nie po płótnie). Cały ten przydługi wstęp oznacza, że wreszcie wzięliśmy się za przystosowanie naszego nowego domu do zamieszkania. No i oczywiście zaczęło wyłazić mnóstwo rzeczy, które trzeba zrobić nadprogramowo, bo są niezbędne, a dodatkowo, bo są koszmarnie drogie, a my lubimy się spłukiwać do ostatniej korony. Mówię przede wszystkim o elektryce. Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z instalacjami elektrycznymi, a raczej z elektrykami w Norwegii wie, co mam na myśli. Elektryka i hydraulika to dwie najdroższe „przyjemności” w remontach lub przy budowie domów. Ceny idą w dziesiątki tysięcy koron i człowiek otrzymując fakturę, ma ochotę popełnić seppuku. A nas czeka spotkanie zarówno z elektrykiem, jak i hydraulikiem (przyjdzie jeść same ziemniaki albo marchewkę). Na razie robimy to, co sami możemy zrobić czyli majtamy wyczynowo pędzlami i wałkami, adaptując do naszych potrzeb estetycznych sypialnię i gabinet Połówka. Oczywiście nasz dom będzie w środku bardzo kolorowy 😀 W Norwegii od lat panuje tyrania białych (względnie kremowych) ścian. Ostatnio coś drgnęło i w modę weszły różne odcienie szarości (i teraz oczywiście większość znajomych Norwegów maluje pomieszczenia i domy na szaro), a nawet nieśmiało pojawiają się pierwsze oznaki Okresu Niebieskiego. Efektem tegoż okresu są ciekawe odcienie niebieskiego w farbach, a jeden z nich o nazwie Głęboka Woda wylądował na ścianach mojego studio fotograficznego. My jednak jak zawsze idziemy pod prąd – ściany w gabinecie Połówka właśnie pomalowaliśmy na kolor ciepłej zieleni, a sufit w sypialni wypaciałam na uroczy kolor o nazwie Dijon (czyli taka jasna musztarda). Teraz się zastanawiam czy za każdym razem, gdy leżąc w łóżku będę patrzeć na sufit, zacznę się robić głodna (musztarda pobudza moje kubki smakowe). Generalnie doszliśmy do wniosku, że skoro nasz pierwszy domek jest zielony na zewnątrz, to drugi będzie zielony w środku. Ciekawe, co z tego wyjdzie… To tyle względem tego, co się ostatnio dzieje w moim kawałku norweskiej rzeczywistości 🙂 Pozdrawiam!

Koniec lata w Dolinie Muminków

A raczej na Przełęczy Muminków. Koniec sierpnia nas rozpieścił wysokimi temperaturami, ale nadeszła rzeczywistość i już drugi ranek z rzędu trzeba było skrobać szybę w samochodzie. I chociaż nie jest źle, bo słońce wciąż pięknie przygrzewa, to już czuje się w powietrzu Koniec Lata i smuteczek zaczyna pukać do drzwi.

Tym razem jednak smuteczek zostaje odprawiony z kwitkiem, bo my z Przełęczy Muminków kończymy to lato z prawdziwym przytupem. A mianowicie kupiliśmy dom. Drugi, żeby było jasne, bo żal nam się rozstawać z naszą chatką na przełęczy. Podejrzewam jednak, że raty kredytu szybko sprowadzą nas na ziemię i zmuszą do sprzedaży Zielonego Domku (mam nadzieję, że najwcześniej na wiosnę). Teraz czeka nas remont nowego domiszcza (gdzie tam naszej chatce do tej stodoły 😉 ), przeprowadzka i przyzwyczajanie się do mieszkania w mieście (jakie tam miasto – ot, Lillehammer). A mniej więcej w tym samym czasie nastąpi przenoszenie mojego studia w inne (tańsze) miejsce. Sami widzicie, nie będzie czasu się nudzić 😀 Szukając domu, nie sądziłam nawet, że tak trudno będzie mi się rozstać z naszą chatką – mam tu wiewiórkę, która ze mną dyskutuje niemal co dzień (skubana, woła mnie na taras i prowadzi ze mną długie dysputy 🙂 ), na strychu gnieździ się nasz własny nietoperz, którego już kilka razy eksmitowałam z mojego własnego gabinetu (taki mały, słodki dziki lokator), drozdy szare odchowują już któreś pokolenie młodych w naszych brzozach (w tym roku założyły gniazdo zaraz przy oknie sypialni, żebyśmy mogli bez przeszkód podziwiać pociechy). Och, będzie mi brakowało mieszkania na wsi…

Jak ten czas szybko leci… + wycieczka na Lofoty

Jak ten czas szybko leci – do takiej konkluzji doszłam, gdy 10 lipca okazało się, że moja firma ma już rok. To był bardzo intensywny rok, w którym wydarzyło się mnóstwo rzeczy i w którym świat stanął na głowie (z powodu pandemii). Moi znajomi jednogłośnie oświadczyli, że to był chyba jeden z najgorszych okresów na rozpoczęcie własnej działalności. Trudno się z nimi nie zgodzić. Gdy zaczęłam się rozkręcać, przyszła pandemia i zamknęłam studio na ponad 2 miesiące. Powoli zaczęłam ponownie rozkręcać firmę, ale nadszedł czas wakacji i ludzie nie myśleli zbyt intensywnie o fotografowaniu się (niestety dla mnie), ale o znalezieniu jakiegoś miejsca na spędzenie wakacji w Norwegii. W tym roku wszelkie kampingi, hotele, pensjonaty i atrakcje turystyczne w Norwegii przezywały boom, jak chyba nigdy dotąd. Z uwagi na zagrożenie koronawirusem zagranicą, wielu Norwegów zrezygnowało z dorocznych zagranicznych wojaży, ograniczając się do zwiedzania własnego kraju, który tak na marginesie, jest uznawany za jeden z najpiękniejszych państw na świecie (i coś w tym jest 🙂 ). Ja także uznałam, że to okazja zwiedzenia słynnych Lofotów (podobnie jak ja pomyślało niemal pół populacji Norwegii + turyści z Niemiec, Finlandii i Holandii). Tylko, że ja pomyślałam o tym na tyle wcześnie, że udało mi się zarezerwować domek rybacki w bardzo rozsądnej cenie 😀 Domek rybacki czyli rorbu – bardzo charakterystyczny budynek, jaki możecie spotkać na całych Lofotach (i nie tylko).

Rorbuer czyli chatki rybackie w Reine

Od nas na Lofoty są 2 dni drogi samochodem, ale z uwagi na piękno norweskiej natury, to są bardzo ładne i zróżnicowane 2 dni. Na wszelki wypadek, w razie gdyby nie było miejsc w hotelach, wzięliśmy ze sobą namiot. Nie rezerwowałam noclegu po drodze, bo nie wiedziałam, jak daleko dojedziemy pierwszego dnia. I dobrze zrobiłam, bo dojechaliśmy nieco dalej niż planowałam – pierwszy nocleg wypadł nam w Mo i Rana, w bardzo miłym i czystym hotelu na samiutkim brzegu fiordu. Ciekawa byłam czy nie będzie problemu z rezerwacją na ostatnią chwilę, ale nie – hotel (Fjordgaarden i Mo) zarezerwowałam na niecałą godzinę przed przyjazdem i wszystko było w jak najlepszym porządku.

Widok z naszego hotelu.

Po drodze przekroczyliśmy krąg polarny i przejechaliśmy Park Narodowy Saltfjellet-Svartisen.

Postument oznaczający Krąg Polarny
Zjazd z Saltfjellet na stronę północną

Okazało się także, że na promy na Lofoty są w ostatnich tygodniach gigantyczne kolejki i nie każdy się łapie na przewóz. Zniechęceni wizją czekania na kei w Bodø, postanowiliśmy jechać w stronę Narwiku i odbić na Bognes na inny prom, który zamiast 3 godzin, płynie 1. Haczyk był taki, że zamiast wylądować w Moskenes, na samym południowym końcu Lofotów, gdzie mieliśmy 20 min. do naszej chatki, my wylądowaliśmy w Løndingen, na północy skąd mieliśmy przejechać wzdłuż niemal całe Lofoty, żeby dotrzeć na miejsce docelowe. To oznaczało cały dzień w drodze, ale też to, że obejrzymy sobie większą część Lofotów, czego wyruszając z domu, nie zakładaliśmy. Po drodze zjeżdżaliśmy z głównej drobi, żeby odkryć fantastyczne miejsca, gdzie moglibyśmy się przeprowadzić od razu 🙂

Widok z promu
A to ja, w razie, gdybyście wątpili, że faktycznie tam byłam 😉
Góry i ocean – wymarzone miejsce do życia

Głównym punktem wycieczki było obfotografowanie plaż. Wam się wydaje, że piaszczyste plaże, to coś całkiem naturalnego, prawda? Otóż nie, moi drodzy. Piaszczyste plaże to luksus, którym niewiele wybrzeży może się pochwalić. W Cannes plaża była kamienista, a piasek, który można było zobaczyć przed niektórymi hotelami, to piasek nawieziony. W Maladze plaża składała się z czarnego żwirku. Na Islandii były to czarne, obłe kamyczki. W Norwegii można sobie na plaży kostkę skręcić, gdy krzywo się stanie na kamieniach 😉 Ale na Lofotach plaże są cudnie piaszczyste. I jedna taka plaża była moim celem – plaża Kvikne. Przechodziło się do niej przez przełęcz, trekkingiem rzecz jasna 🙂

Szanowny Małżonek, czyli moje nieustające wsparcie, na tle wyłaniającej się plaży i otwartego oceanu.
Plaża. Nie myślcie sobie, że to jest brudna plaża – to ciemny żwir ze skał miesza się z piaskiem z oceanu. I ta turkusowa przybrzeżna woda… Cudo!
Plaża zachwycająca. Jeszcze tam kiedyś wrócę 🙂

Niestety, po tym z pozoru łatwym trekkingu mój kręgosłup i głowa odmówiły współpracy, więc popołudnie spędziłam w chatce, leżąc i walcząc z silnym bólem głowy. Ale nie ze mną takie numery. Z uwagi na to, że niemal zawsze moje newralgiczne części ciała wycinają mi takie numery, nauczyłam się z tym żyć, więc gdy środki przeciwbólowe pozwoliły mi się ruszyć, pojechaliśmy do miejscowości o jednej z najkrótszych nazw na świecie, a mianowicie do wioski Å (należy to czytać jako O). Å to koniec głównego archipelagu Lofotów – tam droga się kończy i mewy zawracają 🙂 Po drodze znajduje się Reine – jedna z najbardziej znanych i najbardziej widowiskowych miejscowości Lofotów.

Widok na Reine

Kolejnym z punktów w podróży było fotografowanie zachodu słońca na plaży. Trzeba było czekać całkiem sporo, bo na przełomie lipca i sierpnia słońce zachodzi tam około godziny 23.00. Na z góry upatrzone pozycje wyruszyliśmy godzinę wcześniej i załapaliśmy się jeszcze na tak zwaną Złotą Godzinę – światło przed samym zachodem słońca, które jest niezwykłe i bardzo pożądane przez fotografów. Zaraz wam pokażę dlaczego.

Widzicie te niesamowite kolory i ciepłe, złote światło? To właśnie jest słynna Złota Godzina na plaży Rambergstranda

Na upatrzonej przez nas plaży było wiele osób, bo przy samej plaży jest pole namiotowe i chyba wszyscy namiotowicze wylegli na plażę podziwiać cuda natury.

Zachód nad oceanem na plaży Skagsanden
Chmury pięknie się rozkładały na ciemniejącym niebie

Na plaży siedzieliśmy sobie chyba z godzinę, ale to było tak niezwykłe, kontemplacyjne uczucie, że nawet nie wiem, kiedy mi ten czas zleciał. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam czas, żeby oczyścić myśli, skupiając się tylko na pięknie natury. Po drodze oczarowało mnie lawendowe niebo i mgły unoszące się nieśmiało z łąk.

Uwierzcie mi, że w rzeczywistości, to były przepiękne kolory.
Powoli o północy nastaje wieczór…

Niestety, następnego dnia musieliśmy się już zbierać do domu, bo wiecie, koty same 🙂 Chociaż miały bardzo dobrą dochodzącą opiekunkę i przetrwały ten okres lepiej, niż się spodziewaliśmy 😉 Z powrotem przemknęliśmy jak błyskawice, bo już znaliśmy trasę, a ja obfotografowałam już to, co chciałam w drodze na Lofoty. Teoretycznie mogliśmy dojechać do domu od strzała, bez noclegu, ale zapowiadano burze z piorunami na płaskowyżu Dovrefjell, a lepiej się tam nie znaleźć w nocy podczas burzy i w dodatku zmęczeni. Zatrzymaliśmy się na nocleg w Trondheim (znowu rezerwowałam pokój na 40 min. przed przyjazdem), w miłym hotelu (Quality Hotel Panorama) i o poranku ruszyliśmy dobrze znaną już drogą do domu. Tak oto wyglądał nasz ekstremalnie krótki wypad na Lofoty 🙂

Na dzisiaj to już tyle wrażeń. Trzymajcie się cieplutko i nie zarażajcie!

Wybory w Norwegii

Zazwyczaj nie wypowiadam się w kwestiach politycznych na blogu, ale tym razem poruszę sprawę wyborów na prezydenta. Nie, nie bójcie się, nie politycznie, ale czysto formalnie i technicznie.

Jestem wciąż obywatelką polską i mam prawo głosować w wyborach, ale pierwszy raz w moim życiu ograniczono mi to prawo i mam z tego powodu konkretny w%rw. W Norwegii istniała możliwość głosowania wyłącznie korespondencyjnego, co mi akurat nie przeszkadzało, a nawet byłoby na rękę, bo nie musiałabym jechać do Oslo. Byłoby, gdyby nie fakt, że wszyscy znani mi rodacy w mojej okolicy otrzymali pakiety do głosowania we wtorek, a najpóźniej do piątku tego samego tygodnia powinny one zostać dostarczone do ambasady lub konsulatu (wybory odbywały się w niedzielę). Pomimo że, zarówno ja, jak i Połówek i wielu moich polskich znajomych wypełniło kartę do głosowania tego samego dnia i popędziło do lokalnych punktów pocztowych (w Norwegii już raczej nie spotyka się poczty jako urzędu – punkty pocztowe mamy zazwyczaj w wybranych supermarketach spożywczych), to list z głosem musiał czekać do środy do godziny 14.00, żeby ruszyć w swoją podróż do Oslo. Znając opieszałość norweskiej poczty wcale nie jesteśmy pewni, że nasze głosy dotarły na czas i że zostały wzięte pod uwagę w wyborach. Niektórzy byli tak zdeterminowani, że jechali do Oslo, żeby osobiście dostarczyć swoje głosy. Pakiety wyborcze zostały wysłane do nas o wiele za późno i nie wykluczone, że zrobiono to z rozmysłem (na którymś ze szczebli rządowych), zdając sobie sprawę, że w takiej sytuacji wiele głosów nie dotrze na czas.

Inna sprawa dotyczy tego, że sami musieliśmy opłacać wysłanie kart do głosowania. W Internecie wiele było niewybrednych komentarzy, że migranci to straszne dziady, skoro nie stać ich na znaczek pocztowy. Tu nie o to chodzi o cenę znaczka, ale o to, że nie powinniśmy płacić w żadnej formie za możliwość realizacji naszego prawa do głosowania – tu chodzi o zasadę, bo w skrajnym przypadku może to przyjąć taką formę, w której głosować będą tylko ludzie, których na to stać, a ci gorzej sytuowani będą pozbawieni tego prawa. A w końcu to ma być prawo przynależne każdej obywatelce i każdemu obywatelowi. Co do ceny za znaczek, to też nie taka prosta sprawa. Próbując znaleźć opcję, która zapewniłaby naszym głosom dotarcie na czas, pomyśleliśmy o ekspresie. I tu pani w punkcie pocztowym wylała nam kubeł zimnej wody na głowy, bo za każdy list musielibyśmy zapłacić po 500 kr czyli po przeliczeniu po jakieś 230-220 zł od łebka. To już zaczyna być znaczącą suma, nieprawdaż? To nie jest już te 30 czy 50 koron za zwykły znaczek, ale 10 razy tyle i tu już zaczynamy powoli wchodzić w płacenie za prawo do głosowania konkretnych sum. Tak to wyglądało u nas, moi drodzy i bardzo nam się to nie podobało (chociaż zaskoczeni nie byliśmy, widząc, co się dzieje w kraju).

Zbliża się druga tura. Połówek oświadczył, że jeżeli znowu pakiety wyborcze przyjdą w ostatniej chwili, to jedziemy dostarczyć je osobiście do Oslo. Mam nadzieję, że nie będzie to potrzebne. Otrzymałam informację, że ambasada i konsulaty już dzisiaj wysłały pakiety. Zobaczymy, kiedy przyjdą – dzisiaj mamy czwartek, więc najwcześniej będą w poniedziałek. A jeżeli przyjdą we wtorek, to można znowu mieć wątpliwości czy głosy dotrą na czas do komisji wyborczych. Nie wykluczone, że tym razem jednak będzie nas czekać wycieczka do stolicy.

A ze spraw trochę lżejszych, to jakiś czas temu pewien miły pan przeprowadził ze mną wywiad dla portalu Moja Norwegia. Nie uważam się za osobę jakoś szczególnie interesującą, ale jeżeli chcielibyście mnie posłuchać na żywo (uprzedzam, nie byłam w najlepszej formie), to tutaj macie link: WYWIAD

Pozdrawiam was serdecznie!

Wycieczka do Ålesund

No i tak – miałam pisać częściej, a wyszło jak zwykle :/ Próbowałam w tym czasie między innymi nie dać się sponiewierać do reszty różnym chorobom (nie było w tym Covidu-19) i reanimować moją firmę. Wybaczcie, ale nie miałam zupełnie serca do pisania. Dopiero niedawno zaczęłam wychodzić na prostą. Tak więc jestem z powrotem.

W Norwegii pandemia umiera śmiercią naturalną, jednak podejrzewam, że po wakacjach krzywa zakażeń skoczy wyraźnie do góry. I to nie dlatego, że Norwegowie uwielbiają podróżować (w tym roku wprowadzono tak zwane „norweskie ferie” czyli zalecenie rządu, żeby urlopy spędzać w Norwegii ewentualnie w którymś z krajów skandynawskich – wyłączywszy Szwecję), ale dlatego, że mnóstwo Polaków mieszkających i pracujących w Norwegii jedzie na lato do Polski. A w Polsce do opanowania pandemii jeszcze droga daleka, więc prawdopodobnie spora część z nich wróci do Norwegii z koronawirusem. Ja w tym roku nie lecę do Polski, chociaż miałam (jak każdy) różne plany, zrezygnowałam z nich. Nie chcę niepotrzebnie narażać siebie, Połówka czy znajomych na zarażenie wirusem, który nie jest do końca zbadany i którego efekty działania nie są całkiem znane.

Zgodnie z zaleceniami norweskiego rządu (ha!) postanowiłam pojeździć po Norwegii i sfotografować, co mi się tam nawinie pod obiektyw 🙂 Miałam w planach Lofoty, ale musiałam je odwołać i zamiast tego wyskoczyłam na chwilę do nadmorskiego miasta, Ålesund, które leży w województwie Møre og Romsdal. W tym roku spadło dużo śniegu, który topił się dosyć wolno z uwagi na chłodną wiosnę, toteż wodospady i progi wodne po drodze przedstawiały się bardzo imponująco. A trzeba wam wiedzieć, że od lat kocham miłością wielką wszelkie wodospady 🙂

Progi wodne gdzieś w okolicach miejscowości Lesja.
Wodospad Slettafossen – gigantyczna, nieokiełznana i cudowna siła.
Killingbrua w miejscowości Verma.
Wodospad w okolicach Trollveggen – najwyższej ściany w Europie i jednego z ulubionych miejsc dla wspinaczy.
Skały w okolicach Trollveggen – zabijcie mnie, nie wiem, które z tych ścian to Trollveggen – dla mnie wszystkie wyglądały jednakowo monumentalnie, a poza tym były widoczne tylko do połowy, bo druga połowa tonęła w chmurach.

Samo Ålesund wydało nam się całkiem miłym miasteczkiem, jak na Norwegię całkiem sporym. Włóczyliśmy się po jego uliczkach przez kilka godzin, pomimo 8 stopni i silnego północnego wiatru. Po powrocie na camping przez pół godziny leżałam w ubraniach w śpiworze, żeby się rozgrzać 🙂

A potem dużym kołem przez Voldę, Stryn i Lom wracaliśmy do domu. Na szczęście tego dnia pogoda była piękna, a słońce mocno przygrzewało. Niestety mój kręgosłup i moja głowa miały dosyć siedzenia przez wiele godzin w samochodzie, więc drogę powrotną przetrwałam nafaszerowana Ibuprofenem 🙁

Fotka z promu samochodowego
Tutaj staliśmy w korku na stromym podjeździe do tunelu, w którym prowadzono prace. Idealny czas na sfotografowanie Strynefjellet.
Idylliczny obrazek z przystani w Voldzie.

Mam nadzieję, że ta wycieczka nie była moją ostatnią tego lata i jeszcze uda mi się pojechać w jakieś malownicze miejsca.

Pozdrawiam serdecznie i do następnego razu!

Prace ogrodowe

I tak oto kończy się kwiecień. Pragnę zaznaczyć, że dosyć pracowity kwiecień. Przynajmniej u mnie. Miałam 3 tygodnie wolnego (święta i urlop zaraz potem), dzięki którym wreszcie miałam czas na doprowadzenie mojego ogródka do stanu gotowości na nadejście cieplejszych dni (ciężka fizyczna praca – przypominam, że ogród znajduje się w górach). Rozpaskudziłam też koty, które na zmianę wylegiwały się na mnie całymi dniami, co oznaczało brak możliwości podejmowania jakichś bardziej konstruktywnych zadań w domu („nie mogę, kot na mnie leży!”). Poza tym przy okazji, niemal niezauważenie, minęły moje kolejne urodziny. W tym roku było jeszcze mniej celebry niż zwykle, więc nawet nie ma o czym pisać. Pozytywem jest jednak to, że wreszcie do naszej okolicy zawitała wiosna i stopił się śnieg zalegający ogródek. Niestety, wraz ze zmianą pogody przyszły moje bóle głowy, które bardzo mi ograniczają jakąkolwiek działalność.

Typowo wiosenne kwiatki naszego regionu, Blåvais, sfotografowane starym telefonem podczas spaceru na górze za domem.

Więcej dzisiaj nie sklecę. Może następnym razem, gdy głowa nie będzie mnie boleć, napiszę coś więcej i być może nawet ciekawiej 🙂 Pozdrawiam was i trzymajcie się zdrowo!

A życie się toczy, powoli, powolutku…

Nastąpiły czasy samoizolacji lub przymusowej kwarantanny. Ja i Połówek, na szczęście podlegamy tylko samoizolacji, z tym, że ja i tak muszę jeździć do pracy 3 dni w tygodniu. W rzeczywistości to cieszymy się z tego, że możemy sobie pobyć razem i chociaż czasami dobrze byłoby wystawić nos na zewnątrz, to ograniczamy to tylko do ogródka (wciąż zasypanego śniegiem) i supermarketu (w godzinach, kiedy jest bardzo mało innych ludzi). Często spotykam się z określeniem, że pewnie jesteśmy ze sobą stosunkowo krótko i dlatego się sobą nie znudziliśmy. Tia… Jutro minie nam 20 lat odkąd jesteśmy razem 🙂 Miała być uroczysta rocznica, z tortem, winem i tak dalej, ale obejdziemy się bez tego – zrobię jakieś wegańskie ciasto, zaparzę dobrej herbaty, przytulimy koty i pójdziemy spać. Poświętujemy odpowiednio, gdy (i jeśli) świat wróci na swoje tory. Niedawno świętowaliśmy inne święto – Wiosenną Równonoc – z musem czekoladowym i sałatką owocową czyli z tym, co znalazłam w lodówce 🙂

Filiżanki kupione specjalnie na wiosenną i jesienną równonoc – gdy je zobaczyłam, wiedziałam, że będą idealnie pasować 🙂

Poza tym niewiele się dzieje. No, może z takim wyjątkiem, że KoshMara Photography siłą rzeczy musiała zawiesić działalność. Ale opłatę za wynajem lokalu trzeba płacić… 🙁 Mam nadzieję, że rząd coś wymyśli i pomoże małym, dopiero co otwartym (i już upadającym) firmom.

Postanowiłam też wykorzystać odrobinę wolniejsze tempo życia, by dowiedzieć się o rzeczach, o których zawsze chciałam wiedzieć więcej, ale albo nie było na to czasu, albo mnie przerażała konieczność znajomości wysokiej matematyki. Tym razem jednak trafiłam na coś, co idealnie wpasowało się w moje potrzeby – kurs on-line na Copernicus College o tym, jak działa Wszechświat (coś jak podstawy astrofizyki, tylko bez potrzeby ogarniania super zaawansowanej matematyki 🙂 ). Jestem dopiero po pierwszym wykładzie, ale już ten jeden wykład wyjaśnił mi wiele rzeczy, o które nawet nie wiedziałam, jak zapytać (co to jest mikrofalowe promieniowanie tła i dlaczego nie jest jednorodne, dlaczego nie możemy dotrzeć do samego Wielkiego Wybuchu i go zbadać, co to jest redshift i blueshift, i takie tam inne bardzo, ale to bardzo interesujące rzeczy). Niestety, z kolejnym wykładem muszę poczekać do weekendu, bo jednak trzeba się na nim dobrze skupić, żeby zrozumieć, a moje trybiki trochę już zardzewiały.

Kochani, czasy są niebezpieczne, więc uważajcie na siebie i nie bagatelizujcie niebezpieczeństwa, ale też nie popadajcie w panikę. Damy radę, bo kto, jak nie my? Pozdrawiam was ciepło i do następnego razu!