Zazwyczaj nie wypowiadam się w kwestiach politycznych na blogu, ale tym razem poruszę sprawę wyborów na prezydenta. Nie, nie bójcie się, nie politycznie, ale czysto formalnie i technicznie.
Jestem wciąż obywatelką polską i mam prawo głosować w wyborach, ale pierwszy raz w moim życiu ograniczono mi to prawo i mam z tego powodu konkretny w%rw. W Norwegii istniała możliwość głosowania wyłącznie korespondencyjnego, co mi akurat nie przeszkadzało, a nawet byłoby na rękę, bo nie musiałabym jechać do Oslo. Byłoby, gdyby nie fakt, że wszyscy znani mi rodacy w mojej okolicy otrzymali pakiety do głosowania we wtorek, a najpóźniej do piątku tego samego tygodnia powinny one zostać dostarczone do ambasady lub konsulatu (wybory odbywały się w niedzielę). Pomimo że, zarówno ja, jak i Połówek i wielu moich polskich znajomych wypełniło kartę do głosowania tego samego dnia i popędziło do lokalnych punktów pocztowych (w Norwegii już raczej nie spotyka się poczty jako urzędu – punkty pocztowe mamy zazwyczaj w wybranych supermarketach spożywczych), to list z głosem musiał czekać do środy do godziny 14.00, żeby ruszyć w swoją podróż do Oslo. Znając opieszałość norweskiej poczty wcale nie jesteśmy pewni, że nasze głosy dotarły na czas i że zostały wzięte pod uwagę w wyborach. Niektórzy byli tak zdeterminowani, że jechali do Oslo, żeby osobiście dostarczyć swoje głosy. Pakiety wyborcze zostały wysłane do nas o wiele za późno i nie wykluczone, że zrobiono to z rozmysłem (na którymś ze szczebli rządowych), zdając sobie sprawę, że w takiej sytuacji wiele głosów nie dotrze na czas.
Inna sprawa dotyczy tego, że sami musieliśmy opłacać wysłanie kart do głosowania. W Internecie wiele było niewybrednych komentarzy, że migranci to straszne dziady, skoro nie stać ich na znaczek pocztowy. Tu nie o to chodzi o cenę znaczka, ale o to, że nie powinniśmy płacić w żadnej formie za możliwość realizacji naszego prawa do głosowania – tu chodzi o zasadę, bo w skrajnym przypadku może to przyjąć taką formę, w której głosować będą tylko ludzie, których na to stać, a ci gorzej sytuowani będą pozbawieni tego prawa. A w końcu to ma być prawo przynależne każdej obywatelce i każdemu obywatelowi. Co do ceny za znaczek, to też nie taka prosta sprawa. Próbując znaleźć opcję, która zapewniłaby naszym głosom dotarcie na czas, pomyśleliśmy o ekspresie. I tu pani w punkcie pocztowym wylała nam kubeł zimnej wody na głowy, bo za każdy list musielibyśmy zapłacić po 500 kr czyli po przeliczeniu po jakieś 230-220 zł od łebka. To już zaczyna być znaczącą suma, nieprawdaż? To nie jest już te 30 czy 50 koron za zwykły znaczek, ale 10 razy tyle i tu już zaczynamy powoli wchodzić w płacenie za prawo do głosowania konkretnych sum. Tak to wyglądało u nas, moi drodzy i bardzo nam się to nie podobało (chociaż zaskoczeni nie byliśmy, widząc, co się dzieje w kraju).
Zbliża się druga tura. Połówek oświadczył, że jeżeli znowu pakiety wyborcze przyjdą w ostatniej chwili, to jedziemy dostarczyć je osobiście do Oslo. Mam nadzieję, że nie będzie to potrzebne. Otrzymałam informację, że ambasada i konsulaty już dzisiaj wysłały pakiety. Zobaczymy, kiedy przyjdą – dzisiaj mamy czwartek, więc najwcześniej będą w poniedziałek. A jeżeli przyjdą we wtorek, to można znowu mieć wątpliwości czy głosy dotrą na czas do komisji wyborczych. Nie wykluczone, że tym razem jednak będzie nas czekać wycieczka do stolicy.
A ze spraw trochę lżejszych, to jakiś czas temu pewien miły pan przeprowadził ze mną wywiad dla portalu Moja Norwegia. Nie uważam się za osobę jakoś szczególnie interesującą, ale jeżeli chcielibyście mnie posłuchać na żywo (uprzedzam, nie byłam w najlepszej formie), to tutaj macie link: WYWIAD
Pozdrawiam was serdecznie!