Sympatia dla gilotyny i moje czytelnicze wyzwania

Są takie dni, kiedy mam ochotę amputować sobie głowę wraz z przyległościami i o gilotynie myślę dosyć ciepło. Dzisiaj musiałam wziąć sobie dzień wolnego, bo nie byłam w stanie ruszyć się rano z łóżka, a żołądek ostro potraktowany przez ostatni tydzień ibuprofenem, oznajmił, że jak wezmę chociażby jeszcze jedną tabletkę, to on się wyprowadza. No i nie miałam wyjścia, zostałam w domu. Z uwagi na to, że siedzenie przy komputerze jest mi dzisiaj wysoce niewskazane, napiszę tylko kilka słów, które mam nadzieję, was nie zanudzą 🙂

Szybka relacja covidowa – w Norwegii, tak jak wszędzie indziej, gwałtowny wzrost zakażeń, obostrzenia i takie tam. Na mojej prowincji jakoś to idzie bez większych zgrzytów, ale z uwagi na to, że to region górski i związany z turystyką zimową, każda fala turystów przywozi ze sobą trochę zakażeń. Niedługo czeka nas Wielkanoc, którą Norwegowie tradycyjnie spędzają w górskich chatkach, jeżdżąc na nartach, więc spodziewamy się nowej fali turystów i wzrostu zakażeń.

Jak niektórzy z was już wiedzą, a inni się dowiedzą, nie obchodzę świąt religijnych, toteż zamiast Wielkanocy, uczciliśmy Równonoc Wiosenną pochłaniając całkiem smaczne napoleonki 🙂 Dni błyskawicznie robią się dłuższe i cieplejsze. Nadal dokarmiamy tałatajstwo za oknem, a w miejscu gdzie są karmniki ziemię zalega gruba warstwa łupinek z ziaren słonecznika – nauczka na przyszłość, żeby kupować nasiona już wyłuskane.

Ostatnio ku mojemu zaskoczeniu wymieszanemu z irytacją, trafiam na książki, w których a) bohater oddaje się rozważaniom zajmującym całą stronę, jak feminizacja życia publicznego skrzywdziła mężczyzn, odbierając ich życiu smak – brak przemocy, wojen, agresji czyli kwintesencji męskości (to słowa bohatera powieści napisanej przez pewnego brytyjskiego pisarza); b) inny bohater co prawda był za równymi prawami dla kobiet, ale żeby mu nie wciskać ciemnoty o walce płci, a feministki, to nieatrakcyjne kobiety, których nikt nie chce i z tego powodu mszczą się na mężczyznach (polska powieść kryminalna, stosunkowo nowa). No i jak ja mam zabierać się za książki? Teraz boję się, że znowu wdepnę na jakąś minę, która w ogóle nie powinna zostać wydana (a na pewno nie w takiej formie, w jakiej została). Moje norweskie przyjaciółki spytały mnie z niedowierzaniem: „To w tych czasach ktoś jeszcze takie rzeczy wydaje???”. Jak widać, wydaje. Ale nie wszystkie książki ostatnio przeze mnie przeczytane, są do bani. Na FB pisałam o genialnym (moim zdaniem) cyklu „Wojna Makowa” autorstwa Rebekki F. Kuang. Fantastyka umieszczona w kraju przypominającym Chiny z czasów królestw, pisana z punktu widzenia dziewczyny-żołnierza – bez roztkliwiania się nad płcią, zbędnych romansów, z całym mnóstwem błędnych decyzji, zdrady, upadku autorytetów i przyjaźni, za którą oddawano życie. Ponadto autorka wplotła w fabułę prawdziwe wątki z historii Chin, w tym coś, co porusza mnie absolutnie do głębi zawsze, gdy o tym myślę – masakrę Nankinu. Tą powieścią jestem zachwycona i nie mogę się doczekać wydania polskojęzycznego ostatniej części trylogii (jak się wkurzę czekaniem, to zabiorę się za wersję anglojęzyczną). Inną wspaniałą książką, zupełnie innej kategorii, którą ostatnio czytałam (a raczej słuchałam w pracy), jest „Czerwony głód” Anne Appelbaum. Autorka, laureatka nagrody Pulitzera, opisuje mechanizm, który stał za potworną klęską głodu na Ukrainie w latach ’30 XX wieku. Mechanizm, a raczej wizję, upór, nienawiść i niepohamowaną żądzę władzy jednej osoby, która za wszelką cenę postanowiła przy pomocy przymusowej kolektywizacji rolnictwa, zagłodzić kraj od wieków nazywany „spichlerzem Europy” – Józefa Stalina. Książka jest napisana w taki sposób, że nie gra na emocjach czytelnika, ale przytacza fakty, liczby, całe mechanizmy dehumanizacji społeczeństwa i dramaty poszczególnych jednostek. Hołodomor, jak nazywane było to zaplanowane ludobójstwo, nie było dla mnie czymś nowym. Już wiele lat temu dotarły do mnie informacje na temat tej gigantycznej katastrofy, ale dopiero książka Appelbaum wyjaśniła mi wszystko dokładnie i zrozumiale. Po tym wszystkim jednak postanowiłam posłuchać „Lesia” Chmielewskiej, żeby mój mózg mógł odzyskać równowagę.

Zabrałam się znowu za bardziej regularne fotografowanie i chociaż wymaga to ode mnie sporo wysiłku, to staram się co 2 tygodnie mieć zaplanowaną sesję. Trochę mnie zmartwił fakt, że do połowy marca 2020 roku miałam zrobionych 18 sesji, podczas gdy w tym roku zaledwie 4. W ramach desperacji namówiłam moją nową koleżankę z pracy do pozowania. No i wyszło całkiem nieźle 🙂 Sami zobaczcie, oto Tone:

Tone

Podczas sesji z Tone testowałam też pierwsze wykonane przez siebie własnoręcznie tło fotograficzne. Dużo się na nim nauczyłam i mam nadzieję, że kolejne będzie już duuużo lepsze 🙂 A poniżej piękna Tone na tle mojej pierwszej zielonej radosnej twórczości 🙂

Tone i moje zielone tło

Na dzisiaj to byłoby na tyle. Miłego dnia i słonecznej wiosny! Trzymajcie się zdrowo!