No i znowu kilkumiesięczna przerwa w pisaniu bloga. Chyba już tak pozostanie, bo trudno mi znaleźć czas na pisanie. Miałam mniej pracować w lecie, bo to przecież zazwyczaj w fotografii martwy sezon (wszyscy wyjeżdżają na wakacje). Taaak… tylko, że jakoś w tym roku wiele osób uznało, że lato to dobra pora na sesje (a ja się z nimi w pełni zgadzam) i całe lato miałam zapakowane sesjami. Udało mi się wyjechać na tydzień na Lofoty. Tylko, że to nie były Lofoty 😀 („To zupa była, z brukselek…” – dla wtajemniczonych 😉 ). Otóż archipelag, na którym leżą Lofoty dzieli się na dwie części – rzeczone Lofoty i w ogóle nieznane Vesterålen. Lofoty stanowią niewielką część całego archipelagu wysp, za to najbardziej widowiskową i najbardziej zatłoczoną turystami. Za to Vesterålen, to o wiele większe wyspy, dużo bardziej dzikie i niewielu turystów tam trafia. My trafiliśmy. Na sam koniec, niemal. Dalej był już tylko otwarty ocean 😀 I okazało się, że tego mi właśnie było trzeba – spokoju (jakby Lillehammer było jakąś metropolią 😉 ), oceanu i czasu, żeby wyjść na wycieczki. Zdjęć jeszcze nie obrobiłam (bo nie było czasu), ale mam kilka filmików autorstwa Połówka i trochę zdjęć z telefonu 🙂 Poniżej wrzucam filmik z miejsca, gdzie mieszkaliśmy:
Ale nie samymi wakacjami człowiek żyje (a szkoda). Będzie co wspominać, bo nadciąga jesień. Teraz koncentruję się na pracach ogrodowych, żeby moje rośliny przygotować na zimę. Rano, gdy wstaje do pracy, to jest już ciemno i to mnie bardzo przygnębia. W ogóle to mam wrażenie, że z roku na rok coraz gorzej przechodzę norweskie zimy. Najchętniej owinęłabym się w koc i zatonęła w książkach na kilka miesięcy. Czy ktoś za to płaci? Chętnie zmienię zawód. Jak na razie lekarstwem na norweską jesień są wyjazdy (służbowe i nie tylko) i wzmożona działalność artystyczna. Co do tego ostatniego, to w przyszłym miesiącu, 17 października, odbędzie się otwarcie wspólnej wystawy polskich i ukraińskich artystów w centrum sztuki Fossekleiva w Berger niedaleko Drammen. Moje prace też tam będą. Chętnych zapraszam na wernisaż.
Od dłuższego czasu obserwuję u siebie zmęczenie Norwegią i życiem, jakie tu prowadzę. Życie codzienne biegnie tu swoim określonym torem, bez większych ekscytacji czy dramatów, dosyć monotonnie. Dla Norwegów, którzy tu się tu wychowali, to norma, a wręcz zaleta – wiesz dokładnie, czego możesz się spodziewać za tydzień czy za rok, nawet, gdy zmienisz miejsce zamieszkania czy pracę. Ja walczę z tym, szukając sobie wciąż nowych zajęć, nowych projektów. Wiele osób, które tu mieszkają, głównie kobiet (a może to właśnie z nimi w większości o tym rozmawiałam), ma dosyć norweskiej prowincji i jej mdłej codzienności. Ale także tego, że jesteśmy nieustannie poddawane ocenie przez Norwegów, którzy z nami pracują, których spotykamy w sklepie czy urzędzie – wciąż musimy udowadniać, że jesteśmy wykształcone, kompetentne, znamy język i kody kulturowe. I na miłość bogów, mieszkamy w tym kraju już tyle lat, że to zaczyna być trochę uwłaczające. Dotyczy to zarówno lekarek, prawniczek, nauczycielek, jak i fryzjerek czy pracownic biurowych. Nie wiem, może w większych miastach, jak Oslo, Stavanger czy Trondheim jest pod tym względem lepiej, ale moje koleżanki stamtąd jakoś nie wydają się tego potwierdzać. Ech, może się już poddaję, a może po prostu mam gorszy dzień.
Na koniec, na pocieszenie jeszcze jedna fotka z wakacji 🙂