Czas Arbuza

Nie da się ukryć – z powodu zmian klimatycznych do Norwegii nadciągnęły upały rzadko dotychczas spotykane, a już na pewno nie w takim natężeniu. Już od ponad tygodnia temperatury oscylują w okolicach 27 – 31 stopni w cieniu i co najmniej jeszcze przez tydzień nie pozbędziemy się tej spiekoty. Z dzieciństwa, z Czasów Słusznie Minionych, zostało mi upodobanie do arbuza podczas letnich upałów. Co prawda, gdy byłam dzieckiem nie było jeszcze aż takich upałów (tak, urodziłam się w czasach wielkiego zlodowacenia, gdy mamuty chodziły po ulicach), ale jednym z nielicznych dosyć egzotycznych owoców dostępnych w krajach bloku wschodniego były arbuzy sprowadzane z zaprzyjaźnionych republik radzieckich. Teraz, gdy zbliża się lato i arbuzy pojawiają się w norweskich sklepach spożywczych, Połówek pyta: „O, arbuzy! Czy to już?”, a ja odpowiadam: „Nie, jeszcze nie pora.”, co oznacza, że nie jest wystarczająco gorąco. W obecnej sytuacji już od jakiegoś czasu arbuz w lodówce musi być. Dzisiaj doszło nawet do tego, że pierwszy raz włączyliśmy klimatyzację na chłodzenie, a nie na grzanie, jak zazwyczaj. Wiecie co? Weźcie sobie te upały z powrotem. A przynajmniej tak z 5 stopni Celsjusza. Oddam z pocałowaniem ręki i jeszcze arbuza dołożę.

Oczywiście, jak to u mnie, arbuza można zobaczyć nie tylko w mojej lodówce, ale też na zdjęciach martwej natury. O, jedno macie tu:

Z ciekawostek, to wróciłam do nauki japońskiego z lektorką. Jak przejrzałam moje notatki z poprzedniej fazy nauki tego języka, to sama byłam na siebie zła, że zaprzepaściłam tak wiele. Teraz mam trudności nawet z czytaniem hiragany. Postanowiłam, że jakoś się z tym ogarnę, ale już widzę, że trudno jest mi wygospodarować czas na systematyczną naukę. Zobaczymy, co z tego będzie.

Ze spraw zawodowych, to jakoś tak się porobiło, że klienci sami pukają do drzwi. Większość przychodzi pierwszy raz, ale bywają i tacy, którzy wracają i to jest bardzo miłe. Miałam mieć więcej czasu na moje projekty artystyczne w tym roku. I co? I guzik. Czas ucieka w niewytłumaczalny sposób i tylko widzę, jak moje wolne dni machają mi chusteczką na pożegnanie z okien pędzącego pociągu. Czary jakieś. Ech, nie ma co narzekać, bo przynajmniej udało mi się przeczytać w tym roku kilka świetnych książek, a to dopiero połowa 2025.

Po połowie roku spędzonej jako dumna właścicielka bieżni, muszę przyznać, że to był świetny zakup. Wyrobiłam sobie kondycję, siłę i zaczynam powoli gubić tłuszczyk (chociaż, co do tłuszczyku, to może on mi się zwyczajnie wytapia w tym upale). Nadrabiam też kontakty towarzyskie, bo gdy chodzę, to lubię rozmawiać przez telefon. Ot, taka fanaberia. Gdy mam silne bóle głowy (coraz rzadsze, na szczęście), to czasami jedyna metodą, żeby dotrwać do czasu aż tabletka zacznie działać, to powolutku sobie dreptać. W tym bieżnia też pomaga. Sami widzicie, zakup trafiony.

Uff, to tyle na dzisiaj, bo siedzenie przy komputerze w tej temperaturze, to jakaś katorga. Pozdrawiam was serdecznie i do następnego razu!