Groza zagląda w oczy

Zagląda, a nawet gapi się bezczelnie i macha z daleka siną łapą, zbliżając się nieubłaganie. Ona. Groza. Znaczy, Zima. Do tej pory pogoda nas rozpieszczała i przeżyłam chyba najdłuższą jesień w Norwegii odkąd pamiętam – jest połowa listopada, a u nas wciąż temperatury dodatnie. Ale już pojutrze zaczną się mrozy. No, nie żeby jakieś straszne, ale jednak nagłe -11, to nie w kij dmuchał. Ale ja nie o pogodzie chciałam.

Na wiosnę otrzymałam żółtą kartkę odnośnie mojego zdrowia i garść przykazań, co robić, żeby uniknąć czerwonej. Niedawno skontrolowałam kręgosłup i choć różowo wciąż nie jest, to największe zagrożenie udało mi się zażegnać (hurra!). Przyznam jednak, że lekko nie było, bo musiałam zmienić mój styl życia (głównie odciąć się od pracoholizmu i zbytniego angażowania się emocjonalnego w różne sprawy). Jednak po tych miesiącach walki z sobą samą, widzę postępy i dochodzę do wniosku, że było warto. Niemniej jeszcze całe mnóstwo pracy przede mną. Ale to nuda, przejdźmy do spraw ciekawszych 🙂

Otóż wybrałam się z dwiema sympatycznymi dziewczynami (dobrze dojrzałymi „dziewczynami”, podobnie jak ja 😀 ) na kilkudniowe wakacje do Alicante w Hiszpanii. Było słonecznie, ale nie tak ciepło, jakbym chciała. Wiał silny zimny wiatr i nocami padało. Nie wiedziałam, że to sygnały zbliżającej się katastrofy, która nastąpiła w rejonie południowej Hiszpanii w dwa dni po naszym powrocie do Norwegii. Serce mnie bolało i do tej pory boli, gdy oglądam zdjęcia ze zniszczonego powodzią regionu Walencji i Andaluzji, i myślę o tych wszystkich ludziach, których zabrała powódź i o ich rodzinach. I o zwierzętach – tak wiele z nich nie miało szansy się uratować.

Będąc w Alicante, robiłam to, co weszło mi tam już w zwyczaj – wstawałam rano i oglądałam (i fotografowałam) tamtejsze wschody słońca. Oto kilka z nich:

Ale nie samymi wschodami słońca człowiek żyje. Kilka zdjęć z Alicante i Elche:

Naszą małą wyprawę zakończyłyśmy bardzo miłym, ale intensywnym dniem w Madrycie. Zdjęć z Madrytu wam nie pokażę, bo mam je na telefonie, a jeszcze ich nie zdążyłam zrzucić na dysk. Kiedy indziej 🙂

W tym okresie od ostatniego wpisu nastąpiły tez dramatyczne wybory w USA (kolejna groza). Byłam wręcz zdruzgotana ich wynikiem, bo nie wierzyłam, że Amerykanie mogą wybrać Trumpa ponownie. No, to się przeliczyłam. Najbardziej wkurzył mnie pewien wpis jednego z analityków amerykańskich, że gdyby Kamala Harris była mężczyzną, to Trump nie miałby szans. To znaczy, że świat wcale nie zmienił się tak bardzo, jak wydawało nam się, że to zrobił – wybierzmy na prezydenta zakłamanego, aroganckiego, mizogina-recydywistę tylko dlatego, że jest mężczyzną. Kurtyna opada. Czasami brak mi już sił.

Ten wybór niesie ze sobą wiele konsekwencji gospodarczych i geopolitycznych, ale nie bójcie się, nie będę o nich pisać, bo mnie samej jeży się włos na głowie, gdy o nich myślę. Jedno wydaje się nieuniknione – musi nastąpić przesunięcie ciężkości w stosunkach międzynarodowych i aliansach politycznych, co nie stanie się gwałtownie ani szybko, bo zawiasy tej machiny przez dziesięciolecia pokryły się rdzą i nie jest łatwo je rozruszać na nowo. Jedno wydaje mi się oczywiste – Europa powinna skoncentrować się na budowaniu wspólnej tożsamości i odnowienia swojej siły na arenie międzynarodowej, na której została zepchnięta do środkowych rzędów i tam było jej dobrze (tam do woli mogła się taplać w marazmie i samozadowoleniu). Dobra, koniec o polityce.

Z pozytywów, to wreszcie skończyłam moją stronę artystyczną www.artphoto.monikasokol.pl Uznałam, że to już chyba najwyższa pora, żeby rozdzielić moją działalność komercyjną od artystycznej. Te zdjęcia, które tam umieszczam, a raczej całe projekty, robię dla siebie – bo chcę i bo potrzebuję.

W tym roku zorze przyszły wcześnie – już we wrześniu biegałam w środku nocy z aparatem dookoła domu 🙂 To efekty tego biegania:

I na zorzach kończę ten bardzo fotograficzny wpis. Do następnego razu!

Vesterålen i zmęczenie monotonią

No i znowu kilkumiesięczna przerwa w pisaniu bloga. Chyba już tak pozostanie, bo trudno mi znaleźć czas na pisanie. Miałam mniej pracować w lecie, bo to przecież zazwyczaj w fotografii martwy sezon (wszyscy wyjeżdżają na wakacje). Taaak… tylko, że jakoś w tym roku wiele osób uznało, że lato to dobra pora na sesje (a ja się z nimi w pełni zgadzam) i całe lato miałam zapakowane sesjami. Udało mi się wyjechać na tydzień na Lofoty. Tylko, że to nie były Lofoty 😀 („To zupa była, z brukselek…” – dla wtajemniczonych 😉 ). Otóż archipelag, na którym leżą Lofoty dzieli się na dwie części – rzeczone Lofoty i w ogóle nieznane Vesterålen. Lofoty stanowią niewielką część całego archipelagu wysp, za to najbardziej widowiskową i najbardziej zatłoczoną turystami. Za to Vesterålen, to o wiele większe wyspy, dużo bardziej dzikie i niewielu turystów tam trafia. My trafiliśmy. Na sam koniec, niemal. Dalej był już tylko otwarty ocean 😀 I okazało się, że tego mi właśnie było trzeba – spokoju (jakby Lillehammer było jakąś metropolią 😉 ), oceanu i czasu, żeby wyjść na wycieczki. Zdjęć jeszcze nie obrobiłam (bo nie było czasu), ale mam kilka filmików autorstwa Połówka i trochę zdjęć z telefonu 🙂 Poniżej wrzucam filmik z miejsca, gdzie mieszkaliśmy:

Tak zdobywaliśmy szczyty 🙂
Takie były widoki ze wspinania się na pobliski szczyt
Bywały tez i plaże, ale kąpiel tylko dla odważnych 😀
Były i takie zdjęcia 😉

Ale nie samymi wakacjami człowiek żyje (a szkoda). Będzie co wspominać, bo nadciąga jesień. Teraz koncentruję się na pracach ogrodowych, żeby moje rośliny przygotować na zimę. Rano, gdy wstaje do pracy, to jest już ciemno i to mnie bardzo przygnębia. W ogóle to mam wrażenie, że z roku na rok coraz gorzej przechodzę norweskie zimy. Najchętniej owinęłabym się w koc i zatonęła w książkach na kilka miesięcy. Czy ktoś za to płaci? Chętnie zmienię zawód. Jak na razie lekarstwem na norweską jesień są wyjazdy (służbowe i nie tylko) i wzmożona działalność artystyczna. Co do tego ostatniego, to w przyszłym miesiącu, 17 października, odbędzie się otwarcie wspólnej wystawy polskich i ukraińskich artystów w centrum sztuki Fossekleiva w Berger niedaleko Drammen. Moje prace też tam będą. Chętnych zapraszam na wernisaż.

Od dłuższego czasu obserwuję u siebie zmęczenie Norwegią i życiem, jakie tu prowadzę. Życie codzienne biegnie tu swoim określonym torem, bez większych ekscytacji czy dramatów, dosyć monotonnie. Dla Norwegów, którzy tu się tu wychowali, to norma, a wręcz zaleta – wiesz dokładnie, czego możesz się spodziewać za tydzień czy za rok, nawet, gdy zmienisz miejsce zamieszkania czy pracę. Ja walczę z tym, szukając sobie wciąż nowych zajęć, nowych projektów. Wiele osób, które tu mieszkają, głównie kobiet (a może to właśnie z nimi w większości o tym rozmawiałam), ma dosyć norweskiej prowincji i jej mdłej codzienności. Ale także tego, że jesteśmy nieustannie poddawane ocenie przez Norwegów, którzy z nami pracują, których spotykamy w sklepie czy urzędzie – wciąż musimy udowadniać, że jesteśmy wykształcone, kompetentne, znamy język i kody kulturowe. I na miłość bogów, mieszkamy w tym kraju już tyle lat, że to zaczyna być trochę uwłaczające. Dotyczy to zarówno lekarek, prawniczek, nauczycielek, jak i fryzjerek czy pracownic biurowych. Nie wiem, może w większych miastach, jak Oslo, Stavanger czy Trondheim jest pod tym względem lepiej, ale moje koleżanki stamtąd jakoś nie wydają się tego potwierdzać. Ech, może się już poddaję, a może po prostu mam gorszy dzień.

Na koniec, na pocieszenie jeszcze jedna fotka z wakacji 🙂

To nie plaże południowej Europy, tylko dzikie plaże za Kołem Polarnym 🙂

Festiwal literatury w Lillehammer

Od pewnego czasu specjalistki od zdrowia tłuką mi do głowy, że za dużo pracuję. Pracuję niemal codziennie i często mój dzień pracy kończy się po 23. To nie jest jednak tak, że cięgiem siedzę przy komputerze i tyłka sprzed niego nie ruszam – mam czas, żeby zjeść obiad i nawet, żeby obejrzeć jeden lub dwa odcinki jakiegoś serialu (obecnie na raz oglądam Dark matter, The Boys sezon 4 i Grantchester sezon chyba 7 albo 8 – straciłam rachubę), a przed snem zawsze coś sobie poczytam (ostatnio wciągnęłam „Niebezpieczeństwa palenia w łóżku” Mariany Enriquez, a teraz lecę najnowszego Cormorana Strike’a). Sama jednak zaczynam zauważać, że praca po kilkanaście godzin dziennie, to przesada, a mój kręgosłup to potwierdza.

Co do literatury, to pod koniec maja (jak co roku) odbył się w Lillehammer festiwal literatury. Jak zwykle zaproszono na niego mnóstwo ciekawych autorek i autorów, a w tym roku wreszcie dobrze się do niego przygotowałam – wystarczająco wcześnie wybrałam interesujące mnie autorki i zaopatrzyłam się w ich książki. Książki chciałam na papierze, a nie jak zwykle ostatnio na czytniku, ponieważ trudno byłoby paniom podpisać się na wyświetlaczu 😀 Z pomocą przyszła mi koleżanka (dzięki, Julitko), która przywiozła mi zamówione książki z Polski. Niestety, nie na wszystkich wybranych spotkaniach udało mi się być – nie dotarłam na Elisabeth Strout, ani na Tessę Hadley, ale za to poznałam Sayakę Muratę („Dziewczyna z konbini”), wspomnianą już Marianę Enriquez, cudowną Kim Thuy („Ru”), a także, w pewien sposób przy okazji, zabawnego Johna Ajvide Lindqvista i Yohana Shanmugaratnama. Przez te parę dni maja Lillehammer zamienia się w miasteczko kosmopolityczne, które oddycha literaturą, a na ulicy można spotkać międzynarodowe sławy. Zastanawiałam się czy jest sens chodzić na spotkania z autorami – w końcu literatura to literatura, czyli coś do czytania (względnie słuchania) i do dosyć intymnego odbioru i przetwarzania w głowie. Jednak po tegorocznych spotkaniach przypomniałam sobie, dlaczego to robię i dlaczego to tak bardzo mnie cieszy – każdą z książek napisanych przez autorów, których poznałam, traktuję już inaczej – bardziej osobiście. Będę pamiętać, że Sayaka Murata (jej książkę The New Yorker umieścił na liście najlepszych książek 2018 roku) nie pisze w tradycyjny sposób, tylko używa konwertera mowy. Z Marianą Enriquez (chyba najpopularniejszą obecnie pisarką argentyńską, której zbiór opowiadań znalazł się w finale International Booker Prize w 2021) mamy bardzo podobny gust, co do wyjątkowych ubrań – jednego dnia Marian skomplementowała moją bluzkę z obrazem Botticellego, a drugiego dnia sama założyła Botticellego, tylko z innym motywem 🙂 Natomiast w Kim Thuy (jej książka została sfilmowana) niemal się zakochałam – kobieta petarda, pełna energii i tryskająca humorem, z którą mogłam zamienić kilka słów o uchodźstwie i migracji, a także o tym, jak pożywienie wpływa na budowanie wspomnień. Było cudnie! A teraz smuteczek, bo znowu muszę czekać cały rok na kolejny festiwal.

Od lewej: Lindqvist, prowadząca i Mariana Enriquez
Od lewej: prowadząca, Kim Thuy i Shanmugaratnam
Od lewej: tłumaczka, Sayaka Murata, Mariana Enriquez i prowadząca
Mariana w bluzce z obrazem Botticellego 😀

Mija czerwiec, więc jak co roku przyszła pora na naszą rocznicę – w tym roku stuknęło nam 19 lat, jako małżeństwu. Kawał czasu! Tym razem byłam odpowiednio przygotowana i zamówiłam u znajomej piękny tort rocznicowy o smaku kokosowo-ananasowym (mniam).

Na dzisiaj to tyle, moi drodzy. Miłego lata!

Węchowe upośledzenie i kot baskijski

Dwa wpisy w przeciągu tygodnia? Ojej, co to za rozpusta? 😉 A może wreszcie wracam do poważniejszego pisania? Zobaczymy. Na razie wydaje mi się, że to po prostu mniej pracy i więcej odpoczynku (urlop to był jednak dobry pomysł 🙂 ). No i leki z Polski zdziałały cuda – od ponad tygodnia nie boli mnie głowa (nawet po winie – tu jednak wolę nie przesadzać) i funkcjonuję w miarę normalnie. Najgorsze jest to, że mam niemal zupełny szlaban na ćwiczenia i to nie tylko na obręcz barkową i plecy, ale też na mięśnie brzucha. W efekcie zaczynam znowu nabierać krągłości i fałdek (które dopiero niedawno udało mi się z trudem spacyfikować). Skoro się sypię ze starości, to jeszcze trochę ponarzekam na zdrowie, jak starej babie przystało 🙂 Irytuje mnie uczucie tak zwanej „mgły pocovidowej”, która sprawia, że czasami mam wrażenie, że mój mózg otulony jest watą. Do tego doszło zdecydowane pogorszenie węchu. To był dla mnie cios. I to spory. Zawsze żartowałam, że mam węch, jak pies myśliwski i rozróżniam ponadprzeciętną ilość różnych zapachów (kto nie komponował ze mną perfum, ten nie wie, o czym ja tu piszę). Niestety, gdy zachorowałam na covid, straciłam węch na pół roku, co sprawiło, że czułam się przez ten czas w pewien sposób niepełnosprawna. Stopniowo węch wracał, ale ostatnio doszło do mnie, że nigdy nie wrócił całkowicie. Ot, taka moja osobista ofiara (stosunkowo niewielka) na ołtarzu pandemii.

Teraz, dla poprawy nastroju, chciałam napisać coś pozytywnego. No i siedzę, i myślę, i nic mi do głowy nie przychodzi. O! Koty! Koty są fajne. Enzo doszedł do wniosku, że chyba jednak żywi do mnie wielkie uczucie. I to nie tylko wtedy, gdy daję mu rybę. Po moim powrocie z Polski rozgadał się, jak stara przekupka, chodził za mną krok w krok, a w nocy uwalał mi się na klatce piersiowej i leżał na niej, dopóki go nie miałam dosyć (7 kilo na klatce piersiowej to nie w kij dmuchał, gdy człowiek chce się wyspać). Już mu trochę przeszło, bo przekonał się, że jak wychodzę do pracy, to jednak prędzej czy później wrócę. I dam jeść. A nawet wyczeszę.

Do Miki chyba dotarło, że życie na co dzień z innym kotem nie jest aż takie fajne, jak jej się zawsze wydawało. Niemniej jest za późno i trzeba tego upierdliwego kota baskijskiego zaakceptować (wyjaśnienie: grubasek -> gruby basek -> gruby Bask -> kot baskijski – to po to, żeby nie popadł w kompleksy z tego powodu, że wypominam mu tuszę). A żeby było ładnie, to wrzucam zdjęcie Miki. Zdjęcia Grubego Baska akurat nie mam pod ręką.

I tym optymistycznym akcentem kończąc, żegnam się pięknie do następnego razu.

Zimno, mokro i zmiana czasu – bueee…

Dzisiaj jest niedziela wielkanocna i jak zwykle, nie świętujemy 🙂 Jest szaro, mokro, śnieg ciągle się nie stopił, wilgoć przenika do kości, a na dodatek dzisiaj jest pierwszy dzień czasu letniego, co oznacza, że dzień mi się skrócił o godzinę (a raczej poranek). No więc dzisiaj obrażam się na cały świat i nie robię kompletnie nic (taaa, ciekawe, jak długo wytrzymam).

Równo tydzień temu wróciłam z Polski, z tygodniowego urlopu. Jak zwykle, bliskie mi osoby dały mi zastrzyk pozytywnej energii i to było super. Mniej super było to, że w sumie powodem tego wiosennego urlopu były wizyty u neurochirurgów, ponieważ z moimi bólami głowy nie dało się już funkcjonować. Norweska służba zdrowia już dawno wypięła się na moje problemy zdrowotne, toteż szukałam pomocy gdzie indziej. Efektem moich spotkań z lekarzami jest wiszące nade mną widmo operacji na kręgosłupie i wstawienie implantu. Dostałam pół roku na wykonanie różnych działań (głównie fizjoterapii), dzięki którym być może uniknę operacji. Pół roku jednak to bardzo krótki okres, a jeżeli chodzi o norweskie działania w tym kierunku i czas oczekiwania, to może się okazać, że za te pół roku dopiero dostanę się do fizjoterapeuty. Ja jednak nie lubię czekać bezczynnie, więc już zaczęłam działać i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Pobyt w Polsce zaowocował także (częściowo w sensie dosłownym) zdjęciami martwych natur. W Polsce owoce i kwiaty są o wiele tańsze niż w Norwegii, więc postanowiłam wykorzystać okazję i sfocić trochę szeroko pojętych dóbr konsumpcyjnych w celach artystycznych. Zwłaszcza, że w maju szykuje mi się wystawa u mojej wspaniałej Judyty w Judith Galleri og Atelier na wyspie Haramsøy, w okolicach Ålesund. Tutaj macie małą próbkę tego, co mi sie sfociło 🙂

Fotografowanie martwej natury sprawia mi wielką przyjemność, przy której się odprężam. Gorsza jest później obróbka tych zdjęć, bo wtedy spędzam wiele godzin przy komputerze, na co protestuje mój kręgosłup. Ech, życie… Miedziany czajniczek, zachachmęcony podstępnie własnej siostrze, idealnie sprawdza się w fotografii 🙂

Co do wystaw, to jedno z moich zdjęć znalazło się (ponownie) na festiwalu fotografii czarno-białej w Atenach (tych w Grecji 😉 ), a w kwietniu mój cykl zdjęć o pięknie niedoskonałości zostanie wystawiony wraz z wieloma innymi świetnymi zdjęciami, w Toruniu w Centrum Sztuki Współczesnej. Kto będzie w pobliżu, to zapraszam do obejrzenia zdjęć, chociaż ja sama (jak zwykle) nie będę obecna. Chciałabym, żeby kiedyś udało mi się dotrzeć na chociaż jeden wernisaż zagranicznej wystawy z udziałem moich zdjęć. Może kiedyś…

Ze spraw bardziej domowych, to próbujemy odchudzić Enza. Na razie kiepsko nam idzie. Enzo uważa, że skoro człowiek pojawia się w kuchni, to na pewno po to, żeby dać mu jeść. Enzo utrzymuje też, że nigdy w życiu nie jadł, a to, co ma na sobie, to puchlina głodowa. Gorzej, bo Mika, wcześniej mająca do pożywienia stosunek ambiwalentny, przejęła jego zwyczaje i też chce jeść. W trybie ciągłym. Jednym słowem, w domu panuje koci terror.

Dwójka słynnych kocich terrorystów w oczekiwaniu na rybę

Na dzisiaj to byłoby chyba na tyle. Wracam do obrażania się na ten szary, mokry i zimny świat. Trzymajcie się!

Omszały głaz przy ścieżce

Irytuje mnie pewno powtarzające się regularnie zjawisko – gdy robię różne rzeczy, głowa mi pęka od pomysłów, o czym napisać na blogu, ale gdy tylko siądę do klawiatury, PUSTKA. Nie inaczej jest i tym razem. Niemniej jednak, coś spróbuję sklecić.

Otóż zacznijmy tradycyjnie od pogody. ZIMA, drodzy państwo. Wciąż jest i trzyma, ale w tym sezonie jest jakaś taka chimeryczna – w styczniu i lutym nieustanna huśtawka – od -21 do +3. Zwariować można. Specjalnie kupiłam sobie rakiety śnieżna, żeby pofocić ładną zimę – no, bo gdzie, jak nie tu? Tyle tylko, że zima jest ładna, gdy siedzę w pracy, a gdy mam chwilkę i chcę się gdzieś ruszyć, chmury, śnieg i generalnie bueee… Rakiety leżą w schowku nawet nie rozpakowane :/

Ale nie samym Lillehammer człowiek żyje (chociaż ostatnio mieliśmy świętowanie 30. rocznicy otwarcia Igrzysk Olimpijskich w tej naszej pipidówie, więc coś się dzieje). W zeszłym tygodniu zostałam wyciągnięta przez moją przyjaciółkę na wystawę Magdaleny Abakanowicz do Centrum Sztuki imienia Henie Onstad, hen, daleko, aż za Oslo. Tu link: https://www.hok.no/utstillinger/magdalena-abakanowicz-2 . Oczywiście, był to najzimniejszy dzień tej zimy, bo jakżeżby mogło być inaczej? Było jednak warto. Obejrzałam dzieła artystki, film o niej, a najmilsze z tego wszystkiego było zaobserwowanie, jakim wielkim uznaniem Abakanowicz cieszy się w Norwegii. Zahaczyłam też o instalację pozostałą po wystawie Yayoi Kusama (zgubiłam się w lustrzanym pokoju pomiędzy lampami w kropki – znakiem charakterystycznym Kusamy).

Jam to, okutana w szaliczek, a za mną wisi jeden z abakanów
Mogłabym stamtąd nie wychodzić – upiorna ja i lampy Kusama-san

W tym roku mam bardzo dużo pracy, co jest z jednej strony dobre, a z drugiej zabawne, bo zakładałam jeszcze w listopadzie, że 2024 będzie rokiem, w którym skoncentruję się bardziej na swoim zdrowiu i na działalności artystycznej. I co? I pstro. Ludzie w okolicy uznali, że chcą zdjęcia. I to w dodatku moje. To oznacza nieoczekiwane natężenie pracy przy sesjach, a przede wszystkim w postprodukcji. Nie narzekam, jest dobrze – w końcu widzę efekty pracy ostatnich lat, a KoshMara Photography zaczyna być rozpoznawalną marką. Ciągle jednak bardzo dużo pracy przede mną.

W zeszłym miesiącu, 22 stycznia, minęło 18 lat od mojego przyjazdu do Norwegii. Pamiętam, jak jakieś 10 lat temu zastanawiałam się, jak to będzie, gdy długość mojego osiedlenia się w tym kraju zacznie dobijać dwudziestki. Jak się będę z tym czuła? Otóż nijak. Nie mam specjalnych odczuć, co do tego faktu. Czuję się całkiem normalnie, na swoim miejscu, w środowisku, które znam, lubię i rozumiem. Ostatnio nachodzi mnie myśl, że powinnam jednak pamiętać, że nigdy nie będę jedną z „nich”, „Norweżką” i pomimo posiadanego obywatelstwa, nie zaakceptują mnie do końca. No i pamiętam, ale w sumie to jest mi to obojętne. Odczuwam to, gdy wchodzę w nowe środowisko – tę nieufność, czasami obawę o to, jak się zachowam, czy nie będę ich wprawiać w zakłopotanie, wytrącać z tej strefy komfortu, która jest w Norwegii tak bardzo ważna. Nauczyłam się z tym żyć i sobie radzić. Zazwyczaj oswajanie tubylców z moją osobą przebiega relatywnie szybko, bez większych zgrzytów i kończy się ich wielkim mentalnym westchnieniem ulgi, że znam tutejsze kody kulturowe i stosuję się do nich. To pragmatyzm z mojej strony – tak łatwiej jest tu żyć. Czasami jednak wychodzi ze mnie Mała Mi i z premedytacją naruszam strefę komfortu Norwegów, którzy czymś mi podpadli. Robię to jednak bardzo rzadko, bo zwyczajnie jestem leniwa – obrastam sobie mchem, jak ten głaz przy ścieżce i tylko, gdy ktoś mocno mnie potrąci, toczę się w dół. Teraz mam właśnie taki dylemat – czy chce mi się toczyć, czy lepiej spokojnie obrastać. Zobaczę, jak sytuacja się rozwinie, bo jak się już ruszę, to trudno byłoby to zatrzymać 🙂

Miłego dnia, kochani i do następnego razu!

Witamy w Roku Smoka

Ten rok będzie dobry. Miły będzie. Zrobi mi herbatkę, otuli w ciepły kocyk i nie będzie mi robił żadnych niemiłych niespodzianek. Miłe mogą być. Są nawet wskazane. Tylko, żeby się nie pomylił.

Już jako dziecko usłyszałam, że urodziłam się w roku smoka, a dużo później odkryłam, że ten smok był w dodatku ognisty. I to tłumaczyłoby w pewnej mierze mój charakter 🙂 Z uwagi na zodiakalne pokrewieństwo bardzo liczę, że tegoroczny smok nie poskąpi mi tej herbatki.

Tak wyglądam, gdy mam zły dzień

Obiecałam sobie, że w tym roku odpuszczę trochę z pracą i skupię się bardziej na odpoczynku i własnym rozwoju. Pfff… No, sama siebie rozbawiłam 🙂 Miało być spokojnie, a już do połowy roku mam zaplanowane zajęcia, kursy i przedsięwzięcia. I urlop z grubsza też. A jesienią zapewne będzie, jak zwykle, urwanie głowy. Mam wrażenie, że podświadomie próbuję zrekompensować sobie poprzedni rok. Próbuję też wykorzystać czas, kiedy mój kręgosłup łaskawie mi pozwala na większą aktywność.

Dobra, ale koniec smęcenia. U nas zima, a raczej huśtawka – z -25 w kilka dni temperatura skacze do 0 stopni, by po kolejnych kilku dniach spaść znowu do -23, a w niedzielę znowu ma skoczyć do +2, by potem zjechać w dół. Teraz to nawet strach poruszać temat pogody w rozmowie, bo zaraz ktoś zacznie płakać, rwać włosy z głowy i wygrażać siłom natury. A nie, wróć, to Norwegia. Tutaj ewentualnie skomentują: „No, cóż…” i wzruszą ramionami. Po co tracić energię na bezproduktywne narzekanie? W końcu przecież można pójść na narty. Co do nart, to straszliwie je zaniedbałam i gdybym w zeszłym roku nie została na nie wyciągnięta niemal siłą, to posucha narciarska trwałaby kilka lat. Tej zimy też nie planuję nart, ale planuję zimowe focenie, a do tego przydałyby się rakiety śnieżne. Tylko czy ja wyściubię nos na zimno? Dobre pytanie…

Bardzo dużo w poprzednim roku czytałam i słuchałam książek, a niektóre z nich zapadły mi głęboko w serce. Obejrzałam też wiele filmów i seriali. To była chyba moja odskocznia od parszywej rzeczywistości. Nic jednak prawie nie napisałam. Gdy chciałam zasiąść do klawiatury w celach twórczych, w głowie miałam tylko popiół. Coś się jednak ruszyło z początkiem tego roku, ale nie chcę zapeszać.

To chyba już koniec wpisu, bo muszę dołożyć do pieca – inaczej koty mi zmarzną. Trzymajcie się cieplutko i oby do wiosny!

Rok, jakiego nikomu nie życzę

Tadam! 2023 wreszcie się kończy! To chyba najgorszy rok w moim dorosłym życiu (jak do tej pory) i mam nadzieję, że szybko żaden z jego następców tego rekordu paskudności nie pobije. Nie będę pisać co i dlaczego, bo już nie chcę o tym myśleć – w każdym razie odbił się na mnie zarówno psychicznie, jak i fizyczne i to tak bardzo, że nawet mi się pisać nie chciało. Nic mi się nie chciało, a moje życie można byłoby przyrównać do pływania – muszę płynąć, bo jak nawet na chwilę przestanę machać rękami i nogami, to pójdę na dno. Dzięki dobrym ludziom wciąż utrzymywałam się na powierzchni i jestem im za to bardzo wdzięczna <3

Nie wszystko jednak było złe. Moja firma zanotowała najlepszy rok w historii swojej działalności. Głównie dlatego, że nie musiałam płacić wynajmu, ale też miałam wiele ciekawych zleceń i dzięki nim poznałam cudownych ludzi.

W końcu też zaliczyłam mecz pucharu świata w rugby na żywo w słonecznej Nicei i w towarzystwie Szanownego Połówka. Cieszy mnie to szczególnie, bo rzadko gdzieś wyjeżdżamy razem.

Mogłabym się gapić na takie morze tygodniami…
Jest rugby, jest moc!

W domu wyremontowane są już prawie wszystkie pomieszczenia. Została nam do zrobienia już tylko jedna z łazienek, ale koszty jej odnowienia i przerobienia są astronomiczne, więc jeszcze długo będzie nam służyć w obecnym stanie.

Mamy nowego członka rodziny – chłopaka o imieniu Enzo. Straszny słodziak.

Enzo

Ponadto moja powieść „Serce kamienia” została wznowiona w postaci audiobooka i jest dostępna min. na Storytel.

Mam nadzieję, że przyszły rok będzie lepszy, czego życzę i wam, i sobie. Pa!

Dłużące się przedwiośnie

Dzisiaj, pomimo tego, że wiele się dzieje w moim fotograficznym wszechświecie, postanowiłam o nim nie pisać. O! Ani słowa o zdjęciach – doceńcie 😉

Zima ma się ku końcowi i wreszcie mamy dodatnie temperatury w ciągu dnia, chociaż w nocy wciąż spadają nawet do -10. Późną wiosnę mamy tego roku, ale pamiętawszy, jak to wyglądało 17 czy 15 lat temu, to raczej ostatnie lata były pod tym względem łaskawe. Mam tez wrażenie, że z powodu przeciągającego się przedwiośnia cały dokarmiany zwierzyniec najchętniej wprowadziłby się nam do domu. Rozpuściłam to tałatajstwo tak, że nawet sarny stały się roszczeniowe (o ptakach nie wspominając).

Ostatnie tygodnie minęły nam pod znakiem intensywnego remontu – przygotowywaliśmy pomieszczenie na nowe studio fotograficzne, ponieważ ze względów ekonomicznym postanowiłam się wyprowadzić z dotychczas zajmowanego przeze mnie atelier w lokalnym hubie artystycznym. Gdy kupowaliśmy dom, to z założenia przeznaczyliśmy jeden spory salon na piętrze na nowe studio. Dotychczas mieliśmy inne zajęcia, a poza tym stało tam pianino – bydle nie do ruszenia, więc ruszyliśmy z robotą pełną parą dopiero pod koniec lutego. Z pianinem to osobna historia – nie można było go znieść na parter, bo schody by prawdopodobnie nie wytrzymały ciężaru i tak stało sobie przez ponad 2 lata, służąc za stojak na kwiatki, aż wreszcie uznałam, że nadszedł czas, by się z nim rozprawić. I rozprawiłam 😉 Pianino – Mara 0:1 😀

Nadszedł też smutny czas, by pozbyć się naszego ukochanego autka – Czarka czyli Toyoty Avensis, który był najwygodniejszym samochodem, jaki miałam w życiu. Aż mi ciężko było na sercu, gdy go zostawialiśmy na złomowisku. Pragnę od razu wytłumaczyć – niemal wszystkie nasze samochody otrzymywały imiona lub pseudonimy: Biedronka, Kobyłka, Sabina, Czarek, Suzie, a obecny najnowszy nabytek to Pika lub Peaky (w zależności jaki mam humor i jak toleruję to irytujące pikanie automatów zbliżeniowych; Pika od Pikachu lub Peaky od Peaky Blinders).

Mamy początek kwietnia. Te trzy pierwsze miesiące były bardzo pracowite, ale też pełne stresu – obydwa koty przechodziły zabiegi/operacje chirurgiczne i trzeba było bardzo o nie dbać i opiekować się tymi mruczącymi puchatkami ze zdwojoną uwagą. Powoli jakoś wracam do ogarniania rzeczywistości i mam nadzieję, że będzie lepiej.

Wrzucam kilka zimowych fotek dla zbudowania nastroju 🙂

17 mgnień… zimy

Parafrazując tytuł klasyka kinematografii, oznajmiam niniejszym, że właśnie stuknęło mi 17 lat w Norwegii. Wciąż trudno mi w to uwierzyć. To taki dziwny kraj, który dużo daje, ale też i dużo odbiera. Podliczywszy bilans zysków i strat uznaliśmy wiele lat temu, że jednak łatwiej żyje się w tym surowym, przepięknym kraju niż w Polsce i jesteśmy tu do dziś. Trudno mi też sobie wyobrazić wyjazd z niego, chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że jeszcze jednym krajem, w którym mogłabym mieszkać, jest Nowa Zelandia. Dla mnie to taka Norwegia południowej półkuli. No i sportem narodowym jest tam rugby, co już daje temu krajowi punkty przewagi nad innymi miejscami na świecie 🙂 Na razie jednak jestem w Norwegii i w najbliższej przyszłości nie zamierzam się z niej wyprowadzać.

Trochę się u mnie zmienia z tym początkiem roku. Przede wszystkim to, że wraz z końcem marca przenoszę moje atelier fotograficzne z Fabrikken do domu. Taki był plan od samego początku, gdy kupiliśmy nasz wielki dom. Na piętrze jest salon, który chociaż niższy, to rozmiarami przypomina moje obecne studio i moją pierwszą myślą, gdy go zobaczyłam, było: „o, moje przyszłe studio!”. Teraz pomieszczenie jest w fazie remontu i mam nadzieję, że wyrobimy się z nim do końca marca.

Moja fotografia ostatnio skręca zdecydowanie w stronę fotografii artystycznej. Mam już rozpoczęty jeden projekt, drugi w trakcie przygotowań, a na jesień być może sfilmujemy performance. Do tego dochodzi praca w archiwum i fotografia komercyjna i chociaż wolałabym, żeby te moje projekty artystyczne gnały do przodu jak gazele, one zaledwie czołgają się, jak przeziębione gąsienice na kacu. Niemniej udało mi się ostatnio sprzedać moje pierwsze zdjęcie i jestem z tego faktu niezmiernie dumna 🙂

Sprzedane zdjęcie

W grudniu jedno z moich zdjęć wylądowało na wystawie w Atenach, a za 2 tygodnie kolejne będzie wystawione na festiwalu fotografii czarno-białej także w Atenach. Otrzymałam też wyróżnienia na międzynarodowych konkursach fotograficznych Chromatic Awards i Monochrome Photography Awards. Niby nic wielkiego, ale utwierdza mnie to w przekonaniu, że te moje fotki nie są takie najgorsze 🙂

Jedno z 3 wyróżnionych zdjęć w Chromatic
A to wyróżniona fotka z Marie

Jej, no i rozpisałam się o zdjęciach. Nic na to nie poradzę, uwielbiam fotografię 😀 Mam nadzieję, że wiele ciekawych wypraw fotograficznych czeka mnie tego roku.

Uściski i do następnego razu!