Dłużące się przedwiośnie

Dzisiaj, pomimo tego, że wiele się dzieje w moim fotograficznym wszechświecie, postanowiłam o nim nie pisać. O! Ani słowa o zdjęciach – doceńcie 😉

Zima ma się ku końcowi i wreszcie mamy dodatnie temperatury w ciągu dnia, chociaż w nocy wciąż spadają nawet do -10. Późną wiosnę mamy tego roku, ale pamiętawszy, jak to wyglądało 17 czy 15 lat temu, to raczej ostatnie lata były pod tym względem łaskawe. Mam tez wrażenie, że z powodu przeciągającego się przedwiośnia cały dokarmiany zwierzyniec najchętniej wprowadziłby się nam do domu. Rozpuściłam to tałatajstwo tak, że nawet sarny stały się roszczeniowe (o ptakach nie wspominając).

Ostatnie tygodnie minęły nam pod znakiem intensywnego remontu – przygotowywaliśmy pomieszczenie na nowe studio fotograficzne, ponieważ ze względów ekonomicznym postanowiłam się wyprowadzić z dotychczas zajmowanego przeze mnie atelier w lokalnym hubie artystycznym. Gdy kupowaliśmy dom, to z założenia przeznaczyliśmy jeden spory salon na piętrze na nowe studio. Dotychczas mieliśmy inne zajęcia, a poza tym stało tam pianino – bydle nie do ruszenia, więc ruszyliśmy z robotą pełną parą dopiero pod koniec lutego. Z pianinem to osobna historia – nie można było go znieść na parter, bo schody by prawdopodobnie nie wytrzymały ciężaru i tak stało sobie przez ponad 2 lata, służąc za stojak na kwiatki, aż wreszcie uznałam, że nadszedł czas, by się z nim rozprawić. I rozprawiłam 😉 Pianino – Mara 0:1 😀

Nadszedł też smutny czas, by pozbyć się naszego ukochanego autka – Czarka czyli Toyoty Avensis, który był najwygodniejszym samochodem, jaki miałam w życiu. Aż mi ciężko było na sercu, gdy go zostawialiśmy na złomowisku. Pragnę od razu wytłumaczyć – niemal wszystkie nasze samochody otrzymywały imiona lub pseudonimy: Biedronka, Kobyłka, Sabina, Czarek, Suzie, a obecny najnowszy nabytek to Pika lub Peaky (w zależności jaki mam humor i jak toleruję to irytujące pikanie automatów zbliżeniowych; Pika od Pikachu lub Peaky od Peaky Blinders).

Mamy początek kwietnia. Te trzy pierwsze miesiące były bardzo pracowite, ale też pełne stresu – obydwa koty przechodziły zabiegi/operacje chirurgiczne i trzeba było bardzo o nie dbać i opiekować się tymi mruczącymi puchatkami ze zdwojoną uwagą. Powoli jakoś wracam do ogarniania rzeczywistości i mam nadzieję, że będzie lepiej.

Wrzucam kilka zimowych fotek dla zbudowania nastroju 🙂

17 mgnień… zimy

Parafrazując tytuł klasyka kinematografii, oznajmiam niniejszym, że właśnie stuknęło mi 17 lat w Norwegii. Wciąż trudno mi w to uwierzyć. To taki dziwny kraj, który dużo daje, ale też i dużo odbiera. Podliczywszy bilans zysków i strat uznaliśmy wiele lat temu, że jednak łatwiej żyje się w tym surowym, przepięknym kraju niż w Polsce i jesteśmy tu do dziś. Trudno mi też sobie wyobrazić wyjazd z niego, chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że jeszcze jednym krajem, w którym mogłabym mieszkać, jest Nowa Zelandia. Dla mnie to taka Norwegia południowej półkuli. No i sportem narodowym jest tam rugby, co już daje temu krajowi punkty przewagi nad innymi miejscami na świecie 🙂 Na razie jednak jestem w Norwegii i w najbliższej przyszłości nie zamierzam się z niej wyprowadzać.

Trochę się u mnie zmienia z tym początkiem roku. Przede wszystkim to, że wraz z końcem marca przenoszę moje atelier fotograficzne z Fabrikken do domu. Taki był plan od samego początku, gdy kupiliśmy nasz wielki dom. Na piętrze jest salon, który chociaż niższy, to rozmiarami przypomina moje obecne studio i moją pierwszą myślą, gdy go zobaczyłam, było: „o, moje przyszłe studio!”. Teraz pomieszczenie jest w fazie remontu i mam nadzieję, że wyrobimy się z nim do końca marca.

Moja fotografia ostatnio skręca zdecydowanie w stronę fotografii artystycznej. Mam już rozpoczęty jeden projekt, drugi w trakcie przygotowań, a na jesień być może sfilmujemy performance. Do tego dochodzi praca w archiwum i fotografia komercyjna i chociaż wolałabym, żeby te moje projekty artystyczne gnały do przodu jak gazele, one zaledwie czołgają się, jak przeziębione gąsienice na kacu. Niemniej udało mi się ostatnio sprzedać moje pierwsze zdjęcie i jestem z tego faktu niezmiernie dumna 🙂

Sprzedane zdjęcie

W grudniu jedno z moich zdjęć wylądowało na wystawie w Atenach, a za 2 tygodnie kolejne będzie wystawione na festiwalu fotografii czarno-białej także w Atenach. Otrzymałam też wyróżnienia na międzynarodowych konkursach fotograficznych Chromatic Awards i Monochrome Photography Awards. Niby nic wielkiego, ale utwierdza mnie to w przekonaniu, że te moje fotki nie są takie najgorsze 🙂

Jedno z 3 wyróżnionych zdjęć w Chromatic
A to wyróżniona fotka z Marie

Jej, no i rozpisałam się o zdjęciach. Nic na to nie poradzę, uwielbiam fotografię 😀 Mam nadzieję, że wiele ciekawych wypraw fotograficznych czeka mnie tego roku.

Uściski i do następnego razu!

Wyrwa w czasoprzestrzeni

Ostatni wpis był w styczniu, a ty nagle mamy grudzień. Jakaś dziura czasoprzestrzenna zawitała na tego bloga w 2022 – znak życia na początku tego roku i na końcu, a w środku dziuura… A tak poważnie, to miałam spory dylemat (jak wiele razy przedtem) czy tego bloga w ogóle jeszcze prowadzić. Przeczytałam gdzieś w sieci jakiś szyderczy wpis o tym, że nikt już blogów nie czyta, no i pomyślałam, że skoro i tak tego nikt nie czyta, to nie ma większego sensu pisać tylko dla siebie, zwłaszcza, gdy cierpi się na chroniczny brak czasu. Po kilku miesiącach mój mózg – istota żyjąca swoim własnym życiem, wrócił do tematu i doszłam do wniosku, że ten blog jest dla mnie jedyną formą wypowiedzi, jaka jest dla mnie jeszcze dostępna i nie zamierzam z niej rezygnować, nawet jeżeli większa część społeczeństwa ma problemy ze skupieniem się na dłuższym tekście. Potem jeszcze bardzo miłe koleżanki oznajmiły mi, że mam go dalej pisać, bo bardzo lubią mnie czytać. Cóż, skoro jest co najmniej kilka osób, które te moje wpisy czytają, to owszem, będę nadal pisać 🙂

Cóż takiego działo się u mnie w tym roku? Hmm… Najprościej było napisać, że nic specjalnego i w pewnym sensie byłaby to prawda. Miałam bardzo dużo pracy, ale to akurat nic nowego, bo pracoholiczka, to moje drugie imię. Ja jednak popadam w pracoholizm tylko w przypadkach, gdy bardzo lubię moją pracę. O tym, że kocham fotografię, to chyba wiecie 🙂 Wpadam w nią głębiej i głębiej – to taki wir, z którego wcale nie chcę się wydostać, a wręcz zagłębić jeszcze dalej. Najchętniej zupełnie zrezygnowałabym z pracy w archiwum, gdyby nie to, że trzeba zarobić na kocią karmę i dostatnie życie moich puchatych dziewczyn. Stało się jednak tak, że zmieniłam stanowisko – z potwornie nudnego na coś, co na dobrą sprawę buduję sobie od nowa, po swojemu. A co ciekawsze, jest ono powiązane z fotografią – jestem czymś, co nazywa się w Norwegii fotoarkivar czyli archiwistka zajmująca się fotografią i filmem. Dla mnie to super zajęcie, bo zawsze uwielbiałam stare fotografie. Poza tym lubię wyzwania i lubię organizować, toteż praca wreszcie nabrała kolorów.

Czasami w pracy wyglądam tak…

Ale, gdy ktoś mi próbuje odebrać moje zdjęcia, to wyglądam tak:

W takiej sytuacji mogę coś odgryźć – rękę, nogę, głowę… 😉

W lutym 2022 roku byłam na wyprawie fotograficznej w okolicach Tromsø, wraz z moją cudowną S. Całą zimę była tam widoczna piękna zorza, ale w ten weekend, w który przyjechałyśmy, niebo było całkowicie zachmurzone i nadciągał sztorm-gigant. Dla mnie to nie nowina – gdy jadę w jakimś konkretnym fotograficznym celu, to przyroda sprzysięga się przeciwko mnie i mogę sobie sfotografować guzik, na ten przykład. Z uwagi na to, że natura wycina mi taki numer już nie pierwszy raz, postanowiłam znaleźć w tym jakieś pozytywy i zrobiłam mroczne, burzowe fotki. Ja tam nie żałuję 🙂

Ci z was, którzy mnie znają, wiedzą, że osioł przy mnie to potulne stworzenie, więc zorzę też mam, chociaż było tylko 10% szans, że w ogóle się pokaże 😀

Ale zorzę, to ja się jeszcze muszę nauczyć fotografować
Nie jest zła, ale wiele jej brakuje

Po wakacjach pracowałam prawie na okrągło bez dni wolnych, po 10-12 godzin dziennie, toteż uznałam, że muszę zrobić sobie urlop, bo inaczej źle się to dla mnie skończy. Na szczęście moja koleżanka też chciała sobie zrobić krótki urlop bez męża i dzieci, więc wybrałyśmy się razem w jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Europie 😉 Na szczęście po sezonie. Moim celem było leżenie na plaży – czyli coś, czego nigdy na wakacjach nie robię. Chciałam zobaczyć, jak to jest leżeć na plaży, ewentualnie kąpać się w bardzo ciepłym morzu, czytać sobie książki i absolutnie nie musieć robić nic. Rany, to było cudowne! Wypoczęłam, nałapałam mnóstwo witaminy D, przypomniałam sobie, jak lubię się moczyć w wodzie i jak fajnie jest oglądać wschody słońca na plaży. Czy się opaliłam? A gdzie tam! Mam taką skórę, która bardzo powoli się opala i musiałabym spędzić na plaży chyba jeszcze tydzień, żeby nabrać chociaż leciutkiego brązowego odcienia. To szczegół, bo było cudnie!

Na dzisiaj to chyba tyle. Nie chcę was zalać potokiem wiadomości po rocznym milczeniu, więc już wystarczy 🙂 Do następnego razu!

Ekspresowy skrót wiadomości

No i bums!, mamy rok 2022. Ostatni wpis na blogu – maj 2021. Trochę wody upłynęło… Jednak poprzedni rok był tak koszmarnie zapracowany i wyczerpujący, że dopiero na jesieni przypomniałam sobie, że istnieje takie zjawisko, jak wolne popołudnie. Zanim się do tego przyzwyczaiłam, upłynęło trochę czasu 🙂

No, dobra, po kolei:

Przeprowadziliśmy się całkiem do nowego (już nie tak nowego – mamy go w końcu półtora roku) domu i trzeba było jakoś oswoić w nim przestrzeń. Oswojenie przestrzeni w tym przypadku, to: ładny zapach (kwiaty śliwy i piżmo), ciepłe światło z lamp porozmieszczanych w różnych strategicznych miejscach (dopiero od wczoraj mamy górne światło w salonie – hurra! 🙂 ), wygodne meble (zaszalałam i mamy zielone chesterfieldy), dużo poduszek i kocyków (miękko i ciepło), dużo kolorów i funkcjonalność. Ten opis jednak tyczy się niemal wyłącznie parteru i okolicy salonu, jadalni, kuchni, toalety, wykuszu (och, jakie ja mam widoki z wykuszu! ). Całą wiosnę, lato i jesień trwały remonty, ale wciąż tylko część domu jest wyremontowana. Reszta czeka aż będziemy mieli więcej czasu, żeby się tym zająć. Niemniej (chociaż tyle z nim pracy) ten nowy dom lubię bardzo, z każdym tygodniem i z każdą porą roku coraz bardziej.

To mój wspomniany widok z wykusza, wersja zimowa

Mamy własne zwierzątka! To znaczy poza kotami, oczywiście 🙂 Chociaż z tą własnością, to trochę przesadziłam – one nie są nasze, ale są niejako pod naszą opieką. Mamy stado sarenek, które niemal co wieczór odwiedza nasz ogród i dziką bandę sikorek, gili, srok, a nawet dzięcioła, które próbuję spaść do akceptowalnych przeze mnie rozmiarów.

W czerwcu miałam mieć wystawę w galerii na wybrzeżu, jednak z uwagi na restrykcje covidowe, niestety, trzeba byłą ją przesunąć na inny termin. Mam nadzieję, że w tym roku wypali. Udało się za to zrobić wystawę u mnie w Lillehammer, gdzie wywieszone zostały moje portrety współczesnych świętych. Za jeden z tych portretów zostałam wyróżniona na tegorocznym międzynarodowym konkursie Neutral Density.

Nagrodzony portret Tone, koleżanki z pracy 🙂

Z uwagi na to, że pracowałam na pełen etat w archiwum, a do tego w każdej wolnej chwili pracowaliśmy przy domu, nie miałam kiedy skupić się na fotografowaniu i prowadzeniu firmy, toteż KoshMara Photography funkcjonowała w pewnym takim zawieszeniu – w studio byłam raczej gościem. Dlatego jestem mile zaskoczona, że w ogóle otrzymałam jakieś wyróżnienia za zeszłoroczne fotografie. Oprócz ND, wyróżnione zostały także moje 2 fotografie w Monochrome Photpgraphy Award (uwielbiam czarno-białe zdjęcia).

Na jesieni wybrałam się na fotograficzne safari na moskusy czyli woły piżmowe, które występują na płaskowyżu Dovrefjell. Cały dzień chodziliśmy z przewodniczką po tymże płaskowyżu i nie widzieliśmy ani jednego moskusa, a dzień wcześniej całe stado pasło się przy drodze. Wreszcie, na końcu, gdy przewodniczka była potężnie sfrustrowana, namierzyliśmy jednego wołka, który dla całej grupy robił za celebrytę – wszyscy go obfotografowali 🙂 W tym roku pojadę tam pod koniec maja i mam nadzieję, że trafię na całe stado.

Ten rok zapowiada mi się bardzo pracowicie. Zredukowałam etat do 3 dni w tygodniu i pozostałe mam zamiar wykorzystać na rozwój firmy. Mam trochę planów, ale na razie nie będę się nimi dzielić – zobaczymy, co z nich wyjdzie. Na pewno możecie liczyć na dużo zdjęć i to chyba coraz więcej zdjęć z moich wypraw po Norwegii 🙂

Uściski i trzymacie się zdrowo, kochani! Do następnego razu!

Wiosenne zawilce

Ostatnie tygodnie to stres i ciągłe problemy ze sprzedażą domu (a jeszcze nie weszliśmy na rynek nieruchomości) :/ Mam nadzieję, że w tym tygodniu wszystko się wyjaśni i w końcu będę wiedziała, co robić dalej (dosyć to enigmatyczne, ale kiedyś wam wyjaśnię, o co chodzi). Nasz nowy dom praktycznie przygotowany jest do wprowadzenia do niego, pozostaje tylko zmontować meble kuchenne, podłączyć kuchenkę indukcyjną i jazda, jazda, Biała Gwiazda!, jak to mówią pewni znani mi kibice pewnego znanego krakowskiego klubu piłkarskiego 😉 Na razie mam dosyć remontu i przeprowadzki, więc o tym tyle na dzisiaj.

W tym tygodniu miała być otwarta moja pierwsza wystawa jako artystki, ale z uwagi na obostrzenia covidowe dla regionu, gdzie znajduje się galeria, musiałyśmy z właścicielką wspomnianej galerii (to o tobie, Judytko) przełożyć wystawę na nieco późniejszy termin. Ja mam już zdjęcia wydrukowane, ramki zakupione, a dzisiaj dotrą czarne passepartout. Jak oprawię zdjęcia, to wrzucę całość na bloga, żebyście zobaczyli, jak wygląda całość.

Ostatnio miałam trochę pracy fotograficznej, z czego bardzo się cieszę, ale pokazało mi to, że pracując na pełen etat w archiwum i dodatkowo ciągnąc własną firmę kreatywną, pracuję często po 12-14 godzin na dobę. A tak nie może być, bo nie jestem już dwudziestolatką i zdrowie mi na to nie pozwala. Niemniej rozwijam się, jako fotografka i to mnie niezmiernie cieszy. Niestety, na tym całym zamieszaniu cierpi moje pisanie, bo nigdy nie mam czasu, żeby skupić się, oczyścić umysł i zająć się spisywaniem którejś z historii zagnieżdżonych w mojej głowie. Czasami późno w nocy, gdy wszyscy już śpią, zapalam świeczkę, włączam cichą muzykę i siadam do pisania. Tyle tylko, że ostatnimi czasy jestem tak śpiąca, że już o 22 marzę o łóżku i nie w głowie mi pisanie.

W końcu do mojej wiochy dotarła wiosna. Hosanna, bo już myślałam, że utopiła się po drodze. Nawet znaleźliśmy chwilę, żeby z Połówkiem wyjść na mały spacer. Ja musiałam oczywiście pofocić zawilce po drodze 🙂 Oto rezultaty:

Takie tam plątanie się po zagajniku nad jeziorem.

Na dzisiaj to tyle, trzymajcie się wiosennie!

Sympatia dla gilotyny i moje czytelnicze wyzwania

Są takie dni, kiedy mam ochotę amputować sobie głowę wraz z przyległościami i o gilotynie myślę dosyć ciepło. Dzisiaj musiałam wziąć sobie dzień wolnego, bo nie byłam w stanie ruszyć się rano z łóżka, a żołądek ostro potraktowany przez ostatni tydzień ibuprofenem, oznajmił, że jak wezmę chociażby jeszcze jedną tabletkę, to on się wyprowadza. No i nie miałam wyjścia, zostałam w domu. Z uwagi na to, że siedzenie przy komputerze jest mi dzisiaj wysoce niewskazane, napiszę tylko kilka słów, które mam nadzieję, was nie zanudzą 🙂

Szybka relacja covidowa – w Norwegii, tak jak wszędzie indziej, gwałtowny wzrost zakażeń, obostrzenia i takie tam. Na mojej prowincji jakoś to idzie bez większych zgrzytów, ale z uwagi na to, że to region górski i związany z turystyką zimową, każda fala turystów przywozi ze sobą trochę zakażeń. Niedługo czeka nas Wielkanoc, którą Norwegowie tradycyjnie spędzają w górskich chatkach, jeżdżąc na nartach, więc spodziewamy się nowej fali turystów i wzrostu zakażeń.

Jak niektórzy z was już wiedzą, a inni się dowiedzą, nie obchodzę świąt religijnych, toteż zamiast Wielkanocy, uczciliśmy Równonoc Wiosenną pochłaniając całkiem smaczne napoleonki 🙂 Dni błyskawicznie robią się dłuższe i cieplejsze. Nadal dokarmiamy tałatajstwo za oknem, a w miejscu gdzie są karmniki ziemię zalega gruba warstwa łupinek z ziaren słonecznika – nauczka na przyszłość, żeby kupować nasiona już wyłuskane.

Ostatnio ku mojemu zaskoczeniu wymieszanemu z irytacją, trafiam na książki, w których a) bohater oddaje się rozważaniom zajmującym całą stronę, jak feminizacja życia publicznego skrzywdziła mężczyzn, odbierając ich życiu smak – brak przemocy, wojen, agresji czyli kwintesencji męskości (to słowa bohatera powieści napisanej przez pewnego brytyjskiego pisarza); b) inny bohater co prawda był za równymi prawami dla kobiet, ale żeby mu nie wciskać ciemnoty o walce płci, a feministki, to nieatrakcyjne kobiety, których nikt nie chce i z tego powodu mszczą się na mężczyznach (polska powieść kryminalna, stosunkowo nowa). No i jak ja mam zabierać się za książki? Teraz boję się, że znowu wdepnę na jakąś minę, która w ogóle nie powinna zostać wydana (a na pewno nie w takiej formie, w jakiej została). Moje norweskie przyjaciółki spytały mnie z niedowierzaniem: „To w tych czasach ktoś jeszcze takie rzeczy wydaje???”. Jak widać, wydaje. Ale nie wszystkie książki ostatnio przeze mnie przeczytane, są do bani. Na FB pisałam o genialnym (moim zdaniem) cyklu „Wojna Makowa” autorstwa Rebekki F. Kuang. Fantastyka umieszczona w kraju przypominającym Chiny z czasów królestw, pisana z punktu widzenia dziewczyny-żołnierza – bez roztkliwiania się nad płcią, zbędnych romansów, z całym mnóstwem błędnych decyzji, zdrady, upadku autorytetów i przyjaźni, za którą oddawano życie. Ponadto autorka wplotła w fabułę prawdziwe wątki z historii Chin, w tym coś, co porusza mnie absolutnie do głębi zawsze, gdy o tym myślę – masakrę Nankinu. Tą powieścią jestem zachwycona i nie mogę się doczekać wydania polskojęzycznego ostatniej części trylogii (jak się wkurzę czekaniem, to zabiorę się za wersję anglojęzyczną). Inną wspaniałą książką, zupełnie innej kategorii, którą ostatnio czytałam (a raczej słuchałam w pracy), jest „Czerwony głód” Anne Appelbaum. Autorka, laureatka nagrody Pulitzera, opisuje mechanizm, który stał za potworną klęską głodu na Ukrainie w latach ’30 XX wieku. Mechanizm, a raczej wizję, upór, nienawiść i niepohamowaną żądzę władzy jednej osoby, która za wszelką cenę postanowiła przy pomocy przymusowej kolektywizacji rolnictwa, zagłodzić kraj od wieków nazywany „spichlerzem Europy” – Józefa Stalina. Książka jest napisana w taki sposób, że nie gra na emocjach czytelnika, ale przytacza fakty, liczby, całe mechanizmy dehumanizacji społeczeństwa i dramaty poszczególnych jednostek. Hołodomor, jak nazywane było to zaplanowane ludobójstwo, nie było dla mnie czymś nowym. Już wiele lat temu dotarły do mnie informacje na temat tej gigantycznej katastrofy, ale dopiero książka Appelbaum wyjaśniła mi wszystko dokładnie i zrozumiale. Po tym wszystkim jednak postanowiłam posłuchać „Lesia” Chmielewskiej, żeby mój mózg mógł odzyskać równowagę.

Zabrałam się znowu za bardziej regularne fotografowanie i chociaż wymaga to ode mnie sporo wysiłku, to staram się co 2 tygodnie mieć zaplanowaną sesję. Trochę mnie zmartwił fakt, że do połowy marca 2020 roku miałam zrobionych 18 sesji, podczas gdy w tym roku zaledwie 4. W ramach desperacji namówiłam moją nową koleżankę z pracy do pozowania. No i wyszło całkiem nieźle 🙂 Sami zobaczcie, oto Tone:

Tone

Podczas sesji z Tone testowałam też pierwsze wykonane przez siebie własnoręcznie tło fotograficzne. Dużo się na nim nauczyłam i mam nadzieję, że kolejne będzie już duuużo lepsze 🙂 A poniżej piękna Tone na tle mojej pierwszej zielonej radosnej twórczości 🙂

Tone i moje zielone tło

Na dzisiaj to byłoby na tyle. Miłego dnia i słonecznej wiosny! Trzymajcie się zdrowo!

W punktach

Dawno nie pisałam niczego nowego. Jakoś nie mogłam. Otwierałam stronę, ale nagle nie wiedziałam, o czym mogę pisać. Całkowita pustka w głowie. O remoncie? O pracy? O fotografii? O obejrzanych filmach i przeczytanych książkach? O Norwegii? Nie mogłam podjąć decyzji i zamykałam stronę bez żadnego wpisu. Dzieje się u mnie za dużo albo za mało – zależy, z jakiej perspektywy na to popatrzeć. Może dzisiaj jednak uda mi się jakoś ogarnąć te tematy i coś napiszę.

Po pierwsze – dla wszystkich ciekawych czy już się przeprowadziłam do nowego domu: nie, wciąż mieszkam w starym, a nowy powoli się przystosowuje do zamieszkania. Prace zwolniły na jakiś czas, bo przyszły do nas mrozy, a praca w domu, w którym temperatura nie przekracza 12 stopni (na zewnątrz -15, -18), nie należy do przyjemnych. Zwłaszcza, gdy remontuje się tenże przybytek tylko w chwilach wolnych od pracy. Jednakże nadszedł czas, gdy zaplanowane na ten etap prace zbliżają się ku końcowi i zaczęliśmy już przewozić książki do nowego domu. A wiecie, skoro przewożę książki, to znaczy, że sprawa jest poważna 🙂

Po drugie – powrót do pracy na pełen etat nie kazał długo czekać na problemy ze zdrowiem. Już w styczniu wylądowałam na trzytygodniowym chorobowym. Co prawda, wróciłam już do pracy, ale za to od dwóch tygodni cierpię na permanentny popołudniowo-wieczorny ból głowy. No nic, kredyt się sam nie spłaci, więc nie ma co narzekać, tylko robić, aż mi dym uszami pójdzie.

Po trzecie – bardzo mało fotografuję. I źle mi z tym. Jednak nie mam na to zbyt wiele czasu. W niektóre weekendy uda mi się urwać kilka godzin, żeby umówić się z modelkami w studio, ale odbywa się to raczej sporadycznie. Trudno mi także cokolwiek zaplanować z wyprzedzeniem. Jakoś nie mogę się wziąć w garść. Problem mam także z obróbką, bo po 8 godzinach siedzenia przy komputerze w archiwum, muszę znowu na kilka godzin zasiąść przed kompem w domu i starać się obrobić te zdjęcia, które na to czekają. Właśnie zaraz się za to zabieram, bo tabletka przeciwbólowa właśnie zaczęła działać i mam kilka godzin na pracę we względnym komforcie. Poza tym muszę przygotować i wysłać zdjęcia do konkursów, na wystawę, a zwyczajnie nie mam na to siły 🙁

Po czwarte – dużo czytam i oglądam ostatnimi czasy. Przyjdzie taki moment, że podzielę się z wami moimi odkryciami literacko-filmowymi, które mnie całkowicie zachwyciły. Ale nie dzisiaj.

Po piąte – Norwegia ma się dobrze i jakoś daje radę, jeżeli chodzi o koronawirusa. Na naszej prowincji żyje się dosyć normalnie, chociaż autoizolacja towarzyska zaczyna mi powoli doskwierać. Niemniej, zima była mroźna i piękna, a dwa dni temu przyszło nieoczekiwane ocieplenie i temperatura z -18 / -20 skoczyła nagle na +2 / +3. Byle do wiosny.

To na razie tyle. Poniżej zamieszczam zdjęcia naszego tałatajstwa karmnikowego, które umilało nam w tym roku krótkie zimowe dni. Okazało się, że ja potrafię rozpuścić wszystko – nawet sikorki i wiewiórki. O kowalikach nawet nie wspomnę. Widzieliście kiedyś roszczeniowe wiewiórki i sikorki? Nie? Ja tak. Jeden wiewiór tak się rozbestwił, że próbował nam zakosić narzutę z werandowej sofy. Na szczęście była za duża i odpuścił. Połówek stwierdził, że chyba spaśliśmy te nasze sikorki, bo zamiast chudnąć po zimie, to one jakieś takie wielkie się zrobiły 🙂 Trzymajcie się zdrowo i do następnego razu!

Gdy dni są najkrótsze w roku…

Szast-prast i mamy połowę grudnia. Ale jak to? Już? Ano, już. Właśnie spadł śnieg, a za oknem szaleją dokarmiane przez nas 3 wiewiórki i całe stada sikorek. Tylko dni są ekstremalnie krótkie, ale nie ma co narzekać, bo w ogóle są, a inni nie mają nawet tego (niektórzy moi znajomi mieszkają za kołem podbiegunowym i na słońce to sobie jeszcze poczekają).

Liczba zachorowań u nas spada, po uprzednim gwałtownym skoku i jakoś żyje się stosunkowo normalnie. Mam nadzieję, że święta nie spowodują trzeciej fali zachorowań.

Nowy dom jest już w większej części ocieplony i wyremontowany, ale jeszcze sporo przed nami. Studio zostało już przeniesione do nowego miejsca – czegoś na kształt kooperatywy, gdzie jest wiele pracowni artystycznych, w tym i moje małe studio. Moje fotografie zostały docenione w konkursach międzynarodowych i lokalnie norweskich, co utwierdza mnie w przekonaniu, że pójście w kierunku fotografii, to nie był głupi pomysł i daje mi motywację do dalszego działania. Jednego, czego mi teraz bardzo brakuje, to czasu. Martwi mnie to, bo cierpią na tym moje projekty fotograficzne – odkąd wróciłam na cały etat do pracy w archiwum, na fotografowanie mogę przeznaczać tylko weekendy 🙁 Niemniej w najbliższej przyszłości planuję wypad na Północ w celu zrobienia zdjęć zorzy polarnej. Zobaczymy, co z tego wyjdzie 🙂

Najbardziej boli mnie, że przestałam pisać. Jakoś nie znajduję na to czasu, a nawet gdybym znalazła, to czuję jakąś taką wewnętrzną blokadę. Sama siebie pytam, czy w ogóle jest sens wracać do pisania. I nie potrafię sobie na to odpowiedzieć. To napełnia moje skołatane serducho wielkim smutkiem, bo piszę od dziecka i kocham to robić. Być może jednak kiedyś przychodzi czas, żeby powiedzieć sobie „wystarczy” i boję się, że ten czas właśnie mógł nadejść.

Moim ostatnim przedsięwzięciem w zakresie pisania jest komiks, który tworzymy wspólnie z Moniką Laprus-Wierzejską. Kiedyś napisałam opowiadanie, potem zmieniłam je na scenariusz, a potem z powrotem na opowiadanie. Zyskiwało za każdym razem, a Monika po przeczytaniu zgodziła się zrobić do niego kadry. Niektóre z nich możecie zobaczyć na mojej stronie autorskiej www.monikasokol.pl . 8 stron już niedługo będzie gotowe, a to oznacza porę na szukanie wydawcy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Grudzień to także czas zdjęć świątecznych dzieci. W tym roku moje koleżanki z pracy masowo nawiedzają mnie w studiu ze swoimi dziećmi, wnukami, a nawet całymi rodzinami. Jestem im za to wdzięczna, bo to miłe uczucie, gdy widzisz, jak klientom oglądającym zdjęcia, błyszczą z zachwytu oczy. Poniżej wrzucam zdjęcie mojej etatowej małej modelki, April 🙂

Miłego grudnia, kochani! I dużo zdrowia.

Raport ekipy remontowej z postępów

Ręka mnie boli. Od majtania pędzlem. Wcześniej bolała od majtania wałkiem do malowania. Teraz wiem, że gdybym nie mogła pracować w jednym z moich zawodów (już straciłam rachubę, ile ich jest), to spokojnie mogę się wynająć do majtania pędzlem zawodowo (po ścianach lub sufitach ma się rozumieć, nie po płótnie). Cały ten przydługi wstęp oznacza, że wreszcie wzięliśmy się za przystosowanie naszego nowego domu do zamieszkania. No i oczywiście zaczęło wyłazić mnóstwo rzeczy, które trzeba zrobić nadprogramowo, bo są niezbędne, a dodatkowo, bo są koszmarnie drogie, a my lubimy się spłukiwać do ostatniej korony. Mówię przede wszystkim o elektryce. Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z instalacjami elektrycznymi, a raczej z elektrykami w Norwegii wie, co mam na myśli. Elektryka i hydraulika to dwie najdroższe „przyjemności” w remontach lub przy budowie domów. Ceny idą w dziesiątki tysięcy koron i człowiek otrzymując fakturę, ma ochotę popełnić seppuku. A nas czeka spotkanie zarówno z elektrykiem, jak i hydraulikiem (przyjdzie jeść same ziemniaki albo marchewkę). Na razie robimy to, co sami możemy zrobić czyli majtamy wyczynowo pędzlami i wałkami, adaptując do naszych potrzeb estetycznych sypialnię i gabinet Połówka. Oczywiście nasz dom będzie w środku bardzo kolorowy 😀 W Norwegii od lat panuje tyrania białych (względnie kremowych) ścian. Ostatnio coś drgnęło i w modę weszły różne odcienie szarości (i teraz oczywiście większość znajomych Norwegów maluje pomieszczenia i domy na szaro), a nawet nieśmiało pojawiają się pierwsze oznaki Okresu Niebieskiego. Efektem tegoż okresu są ciekawe odcienie niebieskiego w farbach, a jeden z nich o nazwie Głęboka Woda wylądował na ścianach mojego studio fotograficznego. My jednak jak zawsze idziemy pod prąd – ściany w gabinecie Połówka właśnie pomalowaliśmy na kolor ciepłej zieleni, a sufit w sypialni wypaciałam na uroczy kolor o nazwie Dijon (czyli taka jasna musztarda). Teraz się zastanawiam czy za każdym razem, gdy leżąc w łóżku będę patrzeć na sufit, zacznę się robić głodna (musztarda pobudza moje kubki smakowe). Generalnie doszliśmy do wniosku, że skoro nasz pierwszy domek jest zielony na zewnątrz, to drugi będzie zielony w środku. Ciekawe, co z tego wyjdzie… To tyle względem tego, co się ostatnio dzieje w moim kawałku norweskiej rzeczywistości 🙂 Pozdrawiam!

Koniec lata w Dolinie Muminków

A raczej na Przełęczy Muminków. Koniec sierpnia nas rozpieścił wysokimi temperaturami, ale nadeszła rzeczywistość i już drugi ranek z rzędu trzeba było skrobać szybę w samochodzie. I chociaż nie jest źle, bo słońce wciąż pięknie przygrzewa, to już czuje się w powietrzu Koniec Lata i smuteczek zaczyna pukać do drzwi.

Tym razem jednak smuteczek zostaje odprawiony z kwitkiem, bo my z Przełęczy Muminków kończymy to lato z prawdziwym przytupem. A mianowicie kupiliśmy dom. Drugi, żeby było jasne, bo żal nam się rozstawać z naszą chatką na przełęczy. Podejrzewam jednak, że raty kredytu szybko sprowadzą nas na ziemię i zmuszą do sprzedaży Zielonego Domku (mam nadzieję, że najwcześniej na wiosnę). Teraz czeka nas remont nowego domiszcza (gdzie tam naszej chatce do tej stodoły 😉 ), przeprowadzka i przyzwyczajanie się do mieszkania w mieście (jakie tam miasto – ot, Lillehammer). A mniej więcej w tym samym czasie nastąpi przenoszenie mojego studia w inne (tańsze) miejsce. Sami widzicie, nie będzie czasu się nudzić 😀 Szukając domu, nie sądziłam nawet, że tak trudno będzie mi się rozstać z naszą chatką – mam tu wiewiórkę, która ze mną dyskutuje niemal co dzień (skubana, woła mnie na taras i prowadzi ze mną długie dysputy 🙂 ), na strychu gnieździ się nasz własny nietoperz, którego już kilka razy eksmitowałam z mojego własnego gabinetu (taki mały, słodki dziki lokator), drozdy szare odchowują już któreś pokolenie młodych w naszych brzozach (w tym roku założyły gniazdo zaraz przy oknie sypialni, żebyśmy mogli bez przeszkód podziwiać pociechy). Och, będzie mi brakowało mieszkania na wsi…