Od jakiegoś czasu jestem na zwolnieniu lekarskim. I to z jakiego powodu? Takiego, którego najmniej się spodziewałam – nadciśnienie. Byłam tak zaskoczona odczytami ciśnieniomierza, że nawet nie wiedziałam, jak to skomentować. W dodatku na chorobowym przyplątała mi się infekcja bakteryjna ze zwykłego otarcia i od kilku dni jestem na antybiotykach. Biorę antybiotyki pierwszy raz od wielu lat i mój organizm nie reaguje na nie najlepiej, ale jakoś trzeba to przetrwać. Katastrof ciąg dalszy – mój aparat oddany do naprawy w Krakowie, nie został mi oddany na czas. Ktoś też próbował mnie oszukać, udając, że wszystko zostało naprawione. Sprawdziłam, nie było. I teraz, gdy jest piękna pogoda, a ja mam trochę wolnego czasu i wreszcie namierzyłam moją potencjalną stałą modelkę, nie mam czym robić zdjęć. Jestem chora i bez aparatu fotograficznego, i tylko moje wewnętrzne zen nie pozwala mi rozwalić czegoś w drobny mak (ja tylko wyglądam na tak opanowaną, a w duszy szaleje chaos i zniszczenie 🙂 ).
Z drugiej strony, problem z aparatem był taką chwilą, która przeważyła szalę. Od dłuższego czasu nosiłam się z oficjalnym zarejestrowaniem mojej firmy w Norwegii, ale na samą myśl o tym ogarniała mnie lekka panika. Gdy zostałam bez aparatu na nie wiadomo na jak długi czas, zostałam zmuszona do zakupu nowego. I tak chciałam go kupić, ale zależało mi na tym, żeby wrzucić go w koszty działalności firmy, bo uwierzcie mi – profesjonalny sprzęt fotograficzny, to są potężne koszty. Będąc w tak niewesołej sytuacji, ekspresowo zarejestrowałam firmę (w Norwegii robi się to przez Internet, a potwierdzenie rejestracji i nadanie numeru trwa raptem kilka dni) i zakupiłam aparat fotograficzny plus obiektywy. Teraz niecierpliwie czekam, aż dostarczą mi paczkę 🙂
Tak, kochani, oficjalnie ogłaszam, że KoshMara Photography jest firmą zarejestrowaną zgodnie z prawem norweskim (hurra!) 😀
Jakiś czas temu wpadłam na kilka dni do Polski, głównie jak zwykle na kurs fotograficzny (tym razem profesjonalna studyjna fotografia portretowa). Przy okazji jednak wyruszyłam na chwilę w trasę czyli dłuższą podróż samochodem. Kiedy prowadzę, mam czas pomyśleć – to jest taka chwila tylko dla mnie i dla mojego mózgu, kiedy razem rozwiązujemy problemy i często dochodzimy do istotnych wniosków. Tym razem było podobnie.
Jak wiecie (a przynajmniej część z was), specjalizowałam się w migracjach, w różnych jej aspektach. Często sama dla siebie byłam polem badawczym, co pozwalało mi na długoterminowe rozkładanie różnych zagadnień na czynniki pierwsze i szczegółową ich analizę. I chociaż już wycofałam się ostatecznie z prowadzenia badań naukowych, to zwyczaj analizowania problemów mi pozostał. Ostatnio takim problemem jest fakt mojego narastającego poczucia bycia nie na miejscu. Pomimo mieszkania w Norwegii ponad 13 lat, rośnie we mnie zmęczenie i nie wiedziałam, czym ono dokładnie jest i czym jest ono powodowane. Podczas mojej wyprawy samochodowej udało mi się to wreszcie właściwie sformułować (antropologicznie, rzecz jasna). Dotarło do mnie, że pomimo tak długiej nieobecności w Polsce, moich antypatii politycznych i generalnego wkurwu na wielu ludzi, w Polsce JESTEM, podczas gdy w Norwegii STARAM SIĘ BYĆ. Podzieliłam się tymi przemyśleniami z moją przyjaciółką, do której jechałam, a która reemigrowała z Norwegii do Polski i ona zrozumiała od razu znaczenie tego zdania. W dodatku w pełni się z nim zgodziła. Ale za to ktoś inny (umysł ścisły), nie bardzo wiedział, o co mi chodzi. Pytał: „Jesteś”, ale czym? Kim? Oczekiwanie na proste odpowiedzi, podczas gdy odpowiedź na to pytanie bynajmniej prosta nie jest. Na BYCIE składa się wiele rzeczy, które definiują jednostkę, ale także przestrzeń wokół, z którą jednostka wchodzi w interakcję. No dobra, bardziej zrozumiale 🙂 Kiedy mówimy „jestem”, zazwyczaj to precyzujemy – jestem córką mojej matki, jestem antropolożką, jestem fotografką, jestem żoną fantastycznego faceta, jestem Polką, jestem kobietą i tak dalej. Każde to określenie umieszcza nas w określonej przestrzeni, sprawia, że przynależymy do pewnej grupy (żon fantastycznych facetów, kobiet, fotografów, itd.), co pozwala na łatwiejsze zrozumienie pozycji, jaką zajmujemy w określonym społeczeństwie (np. społeczeństwie naszego miasteczka, wioski, instytutu, itp.). Na niektóre rzeczy nas definiujące mamy wpływ, a na inne nie (przykład: zmieniam zawód na fotografkę i to kolejna rzecz, która będzie mnie definiowała, ale urodziłam się i wychowałam Polką, na co nie mam wpływu). Duży wpływ na to ma kultura, której jest się częścią i której kody rozumie się automatycznie, bez wysiłku. No i oczywiście, język, który od razu klasyfikuje cię czy jesteś „swój” czy „obcy”. Dobra, to naprawdę temat na bardzo długie i zawiłe rozważania antropologiczne, których chcę wam oszczędzić 🙂 Wyobraźcie sobie układankę puzzli, gdzie jesteście jednym z elementów pasującym do pozostałych – wchodzicie we właściwe miejsce łatwo, miło i przyjemnie. To jesteście wy w kulturze, w której wyrastaliście. Potem ten sam kawałek puzzla usiłujecie przypasować do innej układanki i tam już tak łatwo nie wchodzicie. Jesteście dopasowywani do różnych jej miejsc, formowani na nowo w nieco inny kształt, żeby zostać dopasowanym. Zmieniacie się sami z własnej woli lub pod wpływem otoczenia. I zazwyczaj są to daleko idące zmiany, przeciwko którym czasami sami się buntujecie. Jednak chcąc BYĆ w nowej układance, mniej lub bardziej musicie się dopasować. I tak to wygląda ze mną – jestem takim puzzelkiem, który automatycznie wskakuje na swoje miejsce w Polsce, podczas gdy w Norwegii po tylu latach wciąż muszę się dopasowywać, by znaleźć swoje miejsce w układance. Często słyszę, że może w takim razie powinnam wrócić do Polski. To nie takie proste. Po pierwsze, kocham Norwegię i tutaj mam swój dom. Co prawda, Polskę też kocham i tam też mam (prawie) swój dom, ale Norwegia to kraj, który wybrałam świadomie, a nie w którym się urodziłam. W Polsce jestem pasującym puzzelkiem, gdy przyjeżdżam na krótko, a znając siebie, w dłuższej perspektywie bardzo szybko zaczęłaby mnie uwierać polska rzeczywistość i byłabym puzzelkiem wiercącym się niespokojnie, marudzącym i narzekającym. To też nie jest dobra opcja. W moim przypadku nie ma łatwego rozwiązania, ale już samo zdefiniowanie problemu ułatwia mi zrozumienie tego, co się ze mną dzieje. Wygląda też, że jeszcze długo czeka mnie rozdźwięk pomiędzy puzzelkowym JESTEM i STARAM SIĘ BYĆ 🙂
Bardzo ciekawe spostrzeżenia! Z mojej strony jest zupełnie na odwrót – to we Francji jestem, a w Polsce (jeśli już tam zawitam) staram się być. Nawet nie, że się staram. Czasami czuję się jak piesek w witrynie, którego wszyscy podziwiają – w końcu mieszka na zachodzie, tam się uczy i pracuje… Nie czuję się sobą.
Pozdrawiam serdecznie, klubowa koleżanko! ♥️
Uwielbiam puzzle. Rozgramiam 1000 kawalkow bez patrzenia na obrazek przy jednym posiedzeniu. Ale…w zyciujakos inaczej. Patrze na te kawaleczki, przykladam, stosuje metode zaczynania od ramki zeby przejsc do srodka, tak bedzie latwiej, o chyba kot mi ukradl kilka elementow albo puzzle sa trojwymiarowe i mozna dostac oczoplasu. W zaleznosci od swiatla, w zaleznosci pod jakim katem sie spojrzy – raz mnie moja emigracyjna ojczyzna meczy i cisnie, potem znowu wszystko jest na swoim miejscu, a Polska jest tylko obrazkiem z pocztowki, ktora wysylam z urlopu. To nielatwe, po prostu. Pozdrawiam Cie serdecznie, fajnie sie czytalo!