Od wielu lat uważałam, że skoro już przyszło mi przeżywać tę migrację, podczas której wyrwało mnie z korzeniami z mojego świata i rzuciło w całkiem nową, obcą rzeczywistość, to powinnam chyba coś z tego mieć. Koszty, jakie ponosi każda osoba wyjeżdżająca z kraju na migrację długoterminową (czyli taką, z której nie wraca się po dwóch czy trzech miesiącach do domu, ale ma się w planie zostać rok, dwa czy 10 lat) są ogromne. Wiele osób sobie ich nie uświadamia albo nie chce uświadamiać, bo często życie w kłamstwie jest łatwiejsze. Wcale tego nie potępiam, bo wiem, jak niewiele trzeba, żeby życie na obczyźnie przygniotło jak wagon z węglem, a wśród obcych trudno o kogoś, kto pomógłby się spod tego wagonu wygrzebać. Między innymi dlatego wśród migrantów jest taki problem z używkami, zwłaszcza z alkoholem – pije się między innymi po to, żeby zapomnieć o tęsknocie i poczuciu wyobcowania. Zwłaszcza, gdy praca, którą się wykonuje nie daje satysfakcji. Ja miałam szczęście i stosunkowo szybko znalazłam pracę, którą pokochałam, a w dodatku wśród fantastycznych ludzi. Co z tego, że musiałam do niej dojeżdżać 25 km? Na norweskie warunki to tyle, co nic. W drodze do pracy planowałam sobie na spokojnie cały dzień i chociaż czasami była ostra jazda, to i tak lubiłam tę robotę. Wtedy powtarzałam z przekonaniem, że skoro już musiało mnie wywiać na te peryferie Europy, z dala od cywilizacji, to chociaż powinnam robić to, co sprawia mi satysfakcję. No, bo po co innego narażam się na te olbrzymie koszty psychiczne, jakie niesie ze sobą migracja? Tia, łatwo było mi mówić, gdy miałam fajną pracę. Gdy praca się skończyła, okazało się, że nie tak łatwo znaleźć coś, co by mnie interesowało. A raczej znaleźć było łatwo, ale trudno było taką pracę dostać. Bo widzicie, w Norwegii jednym z nielicznych tematów tabu jest rasizm – o nim się nie mówi, jego się nie widzi, ale to nie znaczy, że go nie ma. To znaczy, oficjalnie go nie ma, ale rzeczywistość wygląda inaczej. Znajomi Norwegowie sami po cichu przyznają, że rasizm jest w ich kraju i ma się całkiem dobrze. Zwłaszcza, gdy chodzi o pracę. Norwegowie o dużo niższych kompetencjach wygrywają w procesie rekrutacyjnym z osobami o lepszych kwalifikacjach, ale o obco brzmiącym nazwisku. Dotyczy to przede wszystkim zawodów z tak zwanej „górnej półki”, gdzie rywalizacja jest zażarta. W Norwegii w instytucjach państwowych jest takie prawo, że osoba ubiegająca się o dane stanowisko może zażądać listy wszystkich kandydatów, którzy się o nie starają. Na listę tę składają się ich nazwiska, wykształcenie, wiek i doświadczenie zawodowe. Ja zawsze proszę o taką listę, gdy tylko mam okazję, bo oprócz tego, że sama szukam pracy, to przy okazji robię sobie małe badania „na boku” w kwestii, kto najczęściej dostaje pracę. W pewnym momencie nabrałam już takiej wprawy, że po przeczytaniu listy potrafię wskazać, kto tę pracę dostanie, co w zatrważającej liczbie się potwierdza. W 95% są to Norwegowie, chociaż niektórzy inni kandydaci (i wcale nie mam na myśli siebie) mają takie kwalifikacje, że szczęka opada z wrażenia. Oczywiście, pracodawca norweski ma prawo zatrudnić Norwega, bo tak czuje się dużo bezpieczniej (przynajmniej w teorii), ale w takim razie, po co ta obłuda, że wszyscy są równo traktowani? To właśnie ta obłuda wkurza mnie najbardziej.
No dobra, ale wróćmy do robienia tego, co się lubi. Ja w tym momencie tego nie robię. Pracuję w miejscu, które mnie nie rozwija, a raczej w nim głupieję do szczętu. To praca stała, więc mam teoretycznie zapewniony byt do emerytury, zarabiam o wiele więcej niż w tej mojej fajnej pracy, ale co z tego? Każdego dnia mam ochotę rzucić ją w diabły. Nie umiem pracować za biurkiem przy monotonnej, powtarzalnej pracy, która robi ze mnie zombie. Szukam innej roboty, ale kiepsko mi idzie. Oczywiście, jest pewien typ pracy, w którym dostałabym prawdopodobnie pracę od ręki, bo w tym kierunku mam i świetne kompetencje, i duże doświadczenie, ale ja tego nie chcę robić. Nie chcę i już. Pewnego razu w akcie desperacji wysłałam podanie do pracy związanej z moim hobby i od razu wezwano mnie na rozmowę. W kolejnej instytucji podobnie. Nagle okazało się, że przez czysty przypadek znalazłam dla siebie nową drogę zawodową, która być może pozwoli mi nie zgorzknieć do końca. Niestety, z powodu pewnych zawirowań życiowych w tamtym momencie musiałam odrzucić oferty pracy, ale i tak dało mi to nadzieję. Teraz sukcesywnie poszerzam moje kompetencje w tej dziedzinie i odnoszę coraz większe wrażenie, że to może się udać. Bo ja wcale nie zrezygnowałam z tego, żeby robić to, co lubię. Ja to tylko przesunęłam w czasie. Trzymajcie kciuki za moje plany. Pozdrawiam i do następnego razu. Mara