Ostatni wpis był w styczniu, a ty nagle mamy grudzień. Jakaś dziura czasoprzestrzenna zawitała na tego bloga w 2022 – znak życia na początku tego roku i na końcu, a w środku dziuura… A tak poważnie, to miałam spory dylemat (jak wiele razy przedtem) czy tego bloga w ogóle jeszcze prowadzić. Przeczytałam gdzieś w sieci jakiś szyderczy wpis o tym, że nikt już blogów nie czyta, no i pomyślałam, że skoro i tak tego nikt nie czyta, to nie ma większego sensu pisać tylko dla siebie, zwłaszcza, gdy cierpi się na chroniczny brak czasu. Po kilku miesiącach mój mózg – istota żyjąca swoim własnym życiem, wrócił do tematu i doszłam do wniosku, że ten blog jest dla mnie jedyną formą wypowiedzi, jaka jest dla mnie jeszcze dostępna i nie zamierzam z niej rezygnować, nawet jeżeli większa część społeczeństwa ma problemy ze skupieniem się na dłuższym tekście. Potem jeszcze bardzo miłe koleżanki oznajmiły mi, że mam go dalej pisać, bo bardzo lubią mnie czytać. Cóż, skoro jest co najmniej kilka osób, które te moje wpisy czytają, to owszem, będę nadal pisać 🙂
Cóż takiego działo się u mnie w tym roku? Hmm… Najprościej było napisać, że nic specjalnego i w pewnym sensie byłaby to prawda. Miałam bardzo dużo pracy, ale to akurat nic nowego, bo pracoholiczka, to moje drugie imię. Ja jednak popadam w pracoholizm tylko w przypadkach, gdy bardzo lubię moją pracę. O tym, że kocham fotografię, to chyba wiecie 🙂 Wpadam w nią głębiej i głębiej – to taki wir, z którego wcale nie chcę się wydostać, a wręcz zagłębić jeszcze dalej. Najchętniej zupełnie zrezygnowałabym z pracy w archiwum, gdyby nie to, że trzeba zarobić na kocią karmę i dostatnie życie moich puchatych dziewczyn. Stało się jednak tak, że zmieniłam stanowisko – z potwornie nudnego na coś, co na dobrą sprawę buduję sobie od nowa, po swojemu. A co ciekawsze, jest ono powiązane z fotografią – jestem czymś, co nazywa się w Norwegii fotoarkivar czyli archiwistka zajmująca się fotografią i filmem. Dla mnie to super zajęcie, bo zawsze uwielbiałam stare fotografie. Poza tym lubię wyzwania i lubię organizować, toteż praca wreszcie nabrała kolorów.
Ale, gdy ktoś mi próbuje odebrać moje zdjęcia, to wyglądam tak:
W lutym 2022 roku byłam na wyprawie fotograficznej w okolicach Tromsø, wraz z moją cudowną S. Całą zimę była tam widoczna piękna zorza, ale w ten weekend, w który przyjechałyśmy, niebo było całkowicie zachmurzone i nadciągał sztorm-gigant. Dla mnie to nie nowina – gdy jadę w jakimś konkretnym fotograficznym celu, to przyroda sprzysięga się przeciwko mnie i mogę sobie sfotografować guzik, na ten przykład. Z uwagi na to, że natura wycina mi taki numer już nie pierwszy raz, postanowiłam znaleźć w tym jakieś pozytywy i zrobiłam mroczne, burzowe fotki. Ja tam nie żałuję 🙂
Ci z was, którzy mnie znają, wiedzą, że osioł przy mnie to potulne stworzenie, więc zorzę też mam, chociaż było tylko 10% szans, że w ogóle się pokaże 😀
Po wakacjach pracowałam prawie na okrągło bez dni wolnych, po 10-12 godzin dziennie, toteż uznałam, że muszę zrobić sobie urlop, bo inaczej źle się to dla mnie skończy. Na szczęście moja koleżanka też chciała sobie zrobić krótki urlop bez męża i dzieci, więc wybrałyśmy się razem w jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Europie 😉 Na szczęście po sezonie. Moim celem było leżenie na plaży – czyli coś, czego nigdy na wakacjach nie robię. Chciałam zobaczyć, jak to jest leżeć na plaży, ewentualnie kąpać się w bardzo ciepłym morzu, czytać sobie książki i absolutnie nie musieć robić nic. Rany, to było cudowne! Wypoczęłam, nałapałam mnóstwo witaminy D, przypomniałam sobie, jak lubię się moczyć w wodzie i jak fajnie jest oglądać wschody słońca na plaży. Czy się opaliłam? A gdzie tam! Mam taką skórę, która bardzo powoli się opala i musiałabym spędzić na plaży chyba jeszcze tydzień, żeby nabrać chociaż leciutkiego brązowego odcienia. To szczegół, bo było cudnie!
Na dzisiaj to chyba tyle. Nie chcę was zalać potokiem wiadomości po rocznym milczeniu, więc już wystarczy 🙂 Do następnego razu!