Wyrwa w czasoprzestrzeni

Ostatni wpis był w styczniu, a ty nagle mamy grudzień. Jakaś dziura czasoprzestrzenna zawitała na tego bloga w 2022 – znak życia na początku tego roku i na końcu, a w środku dziuura… A tak poważnie, to miałam spory dylemat (jak wiele razy przedtem) czy tego bloga w ogóle jeszcze prowadzić. Przeczytałam gdzieś w sieci jakiś szyderczy wpis o tym, że nikt już blogów nie czyta, no i pomyślałam, że skoro i tak tego nikt nie czyta, to nie ma większego sensu pisać tylko dla siebie, zwłaszcza, gdy cierpi się na chroniczny brak czasu. Po kilku miesiącach mój mózg – istota żyjąca swoim własnym życiem, wrócił do tematu i doszłam do wniosku, że ten blog jest dla mnie jedyną formą wypowiedzi, jaka jest dla mnie jeszcze dostępna i nie zamierzam z niej rezygnować, nawet jeżeli większa część społeczeństwa ma problemy ze skupieniem się na dłuższym tekście. Potem jeszcze bardzo miłe koleżanki oznajmiły mi, że mam go dalej pisać, bo bardzo lubią mnie czytać. Cóż, skoro jest co najmniej kilka osób, które te moje wpisy czytają, to owszem, będę nadal pisać 🙂

Cóż takiego działo się u mnie w tym roku? Hmm… Najprościej było napisać, że nic specjalnego i w pewnym sensie byłaby to prawda. Miałam bardzo dużo pracy, ale to akurat nic nowego, bo pracoholiczka, to moje drugie imię. Ja jednak popadam w pracoholizm tylko w przypadkach, gdy bardzo lubię moją pracę. O tym, że kocham fotografię, to chyba wiecie 🙂 Wpadam w nią głębiej i głębiej – to taki wir, z którego wcale nie chcę się wydostać, a wręcz zagłębić jeszcze dalej. Najchętniej zupełnie zrezygnowałabym z pracy w archiwum, gdyby nie to, że trzeba zarobić na kocią karmę i dostatnie życie moich puchatych dziewczyn. Stało się jednak tak, że zmieniłam stanowisko – z potwornie nudnego na coś, co na dobrą sprawę buduję sobie od nowa, po swojemu. A co ciekawsze, jest ono powiązane z fotografią – jestem czymś, co nazywa się w Norwegii fotoarkivar czyli archiwistka zajmująca się fotografią i filmem. Dla mnie to super zajęcie, bo zawsze uwielbiałam stare fotografie. Poza tym lubię wyzwania i lubię organizować, toteż praca wreszcie nabrała kolorów.

Czasami w pracy wyglądam tak…

Ale, gdy ktoś mi próbuje odebrać moje zdjęcia, to wyglądam tak:

W takiej sytuacji mogę coś odgryźć – rękę, nogę, głowę… 😉

W lutym 2022 roku byłam na wyprawie fotograficznej w okolicach Tromsø, wraz z moją cudowną S. Całą zimę była tam widoczna piękna zorza, ale w ten weekend, w który przyjechałyśmy, niebo było całkowicie zachmurzone i nadciągał sztorm-gigant. Dla mnie to nie nowina – gdy jadę w jakimś konkretnym fotograficznym celu, to przyroda sprzysięga się przeciwko mnie i mogę sobie sfotografować guzik, na ten przykład. Z uwagi na to, że natura wycina mi taki numer już nie pierwszy raz, postanowiłam znaleźć w tym jakieś pozytywy i zrobiłam mroczne, burzowe fotki. Ja tam nie żałuję 🙂

Ci z was, którzy mnie znają, wiedzą, że osioł przy mnie to potulne stworzenie, więc zorzę też mam, chociaż było tylko 10% szans, że w ogóle się pokaże 😀

Ale zorzę, to ja się jeszcze muszę nauczyć fotografować
Nie jest zła, ale wiele jej brakuje

Po wakacjach pracowałam prawie na okrągło bez dni wolnych, po 10-12 godzin dziennie, toteż uznałam, że muszę zrobić sobie urlop, bo inaczej źle się to dla mnie skończy. Na szczęście moja koleżanka też chciała sobie zrobić krótki urlop bez męża i dzieci, więc wybrałyśmy się razem w jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Europie 😉 Na szczęście po sezonie. Moim celem było leżenie na plaży – czyli coś, czego nigdy na wakacjach nie robię. Chciałam zobaczyć, jak to jest leżeć na plaży, ewentualnie kąpać się w bardzo ciepłym morzu, czytać sobie książki i absolutnie nie musieć robić nic. Rany, to było cudowne! Wypoczęłam, nałapałam mnóstwo witaminy D, przypomniałam sobie, jak lubię się moczyć w wodzie i jak fajnie jest oglądać wschody słońca na plaży. Czy się opaliłam? A gdzie tam! Mam taką skórę, która bardzo powoli się opala i musiałabym spędzić na plaży chyba jeszcze tydzień, żeby nabrać chociaż leciutkiego brązowego odcienia. To szczegół, bo było cudnie!

Na dzisiaj to chyba tyle. Nie chcę was zalać potokiem wiadomości po rocznym milczeniu, więc już wystarczy 🙂 Do następnego razu!

Ekspresowy skrót wiadomości

No i bums!, mamy rok 2022. Ostatni wpis na blogu – maj 2021. Trochę wody upłynęło… Jednak poprzedni rok był tak koszmarnie zapracowany i wyczerpujący, że dopiero na jesieni przypomniałam sobie, że istnieje takie zjawisko, jak wolne popołudnie. Zanim się do tego przyzwyczaiłam, upłynęło trochę czasu 🙂

No, dobra, po kolei:

Przeprowadziliśmy się całkiem do nowego (już nie tak nowego – mamy go w końcu półtora roku) domu i trzeba było jakoś oswoić w nim przestrzeń. Oswojenie przestrzeni w tym przypadku, to: ładny zapach (kwiaty śliwy i piżmo), ciepłe światło z lamp porozmieszczanych w różnych strategicznych miejscach (dopiero od wczoraj mamy górne światło w salonie – hurra! 🙂 ), wygodne meble (zaszalałam i mamy zielone chesterfieldy), dużo poduszek i kocyków (miękko i ciepło), dużo kolorów i funkcjonalność. Ten opis jednak tyczy się niemal wyłącznie parteru i okolicy salonu, jadalni, kuchni, toalety, wykuszu (och, jakie ja mam widoki z wykuszu! ). Całą wiosnę, lato i jesień trwały remonty, ale wciąż tylko część domu jest wyremontowana. Reszta czeka aż będziemy mieli więcej czasu, żeby się tym zająć. Niemniej (chociaż tyle z nim pracy) ten nowy dom lubię bardzo, z każdym tygodniem i z każdą porą roku coraz bardziej.

To mój wspomniany widok z wykusza, wersja zimowa

Mamy własne zwierzątka! To znaczy poza kotami, oczywiście 🙂 Chociaż z tą własnością, to trochę przesadziłam – one nie są nasze, ale są niejako pod naszą opieką. Mamy stado sarenek, które niemal co wieczór odwiedza nasz ogród i dziką bandę sikorek, gili, srok, a nawet dzięcioła, które próbuję spaść do akceptowalnych przeze mnie rozmiarów.

W czerwcu miałam mieć wystawę w galerii na wybrzeżu, jednak z uwagi na restrykcje covidowe, niestety, trzeba byłą ją przesunąć na inny termin. Mam nadzieję, że w tym roku wypali. Udało się za to zrobić wystawę u mnie w Lillehammer, gdzie wywieszone zostały moje portrety współczesnych świętych. Za jeden z tych portretów zostałam wyróżniona na tegorocznym międzynarodowym konkursie Neutral Density.

Nagrodzony portret Tone, koleżanki z pracy 🙂

Z uwagi na to, że pracowałam na pełen etat w archiwum, a do tego w każdej wolnej chwili pracowaliśmy przy domu, nie miałam kiedy skupić się na fotografowaniu i prowadzeniu firmy, toteż KoshMara Photography funkcjonowała w pewnym takim zawieszeniu – w studio byłam raczej gościem. Dlatego jestem mile zaskoczona, że w ogóle otrzymałam jakieś wyróżnienia za zeszłoroczne fotografie. Oprócz ND, wyróżnione zostały także moje 2 fotografie w Monochrome Photpgraphy Award (uwielbiam czarno-białe zdjęcia).

Na jesieni wybrałam się na fotograficzne safari na moskusy czyli woły piżmowe, które występują na płaskowyżu Dovrefjell. Cały dzień chodziliśmy z przewodniczką po tymże płaskowyżu i nie widzieliśmy ani jednego moskusa, a dzień wcześniej całe stado pasło się przy drodze. Wreszcie, na końcu, gdy przewodniczka była potężnie sfrustrowana, namierzyliśmy jednego wołka, który dla całej grupy robił za celebrytę – wszyscy go obfotografowali 🙂 W tym roku pojadę tam pod koniec maja i mam nadzieję, że trafię na całe stado.

Ten rok zapowiada mi się bardzo pracowicie. Zredukowałam etat do 3 dni w tygodniu i pozostałe mam zamiar wykorzystać na rozwój firmy. Mam trochę planów, ale na razie nie będę się nimi dzielić – zobaczymy, co z nich wyjdzie. Na pewno możecie liczyć na dużo zdjęć i to chyba coraz więcej zdjęć z moich wypraw po Norwegii 🙂

Uściski i trzymacie się zdrowo, kochani! Do następnego razu!

Wiosenne zawilce

Ostatnie tygodnie to stres i ciągłe problemy ze sprzedażą domu (a jeszcze nie weszliśmy na rynek nieruchomości) :/ Mam nadzieję, że w tym tygodniu wszystko się wyjaśni i w końcu będę wiedziała, co robić dalej (dosyć to enigmatyczne, ale kiedyś wam wyjaśnię, o co chodzi). Nasz nowy dom praktycznie przygotowany jest do wprowadzenia do niego, pozostaje tylko zmontować meble kuchenne, podłączyć kuchenkę indukcyjną i jazda, jazda, Biała Gwiazda!, jak to mówią pewni znani mi kibice pewnego znanego krakowskiego klubu piłkarskiego 😉 Na razie mam dosyć remontu i przeprowadzki, więc o tym tyle na dzisiaj.

W tym tygodniu miała być otwarta moja pierwsza wystawa jako artystki, ale z uwagi na obostrzenia covidowe dla regionu, gdzie znajduje się galeria, musiałyśmy z właścicielką wspomnianej galerii (to o tobie, Judytko) przełożyć wystawę na nieco późniejszy termin. Ja mam już zdjęcia wydrukowane, ramki zakupione, a dzisiaj dotrą czarne passepartout. Jak oprawię zdjęcia, to wrzucę całość na bloga, żebyście zobaczyli, jak wygląda całość.

Ostatnio miałam trochę pracy fotograficznej, z czego bardzo się cieszę, ale pokazało mi to, że pracując na pełen etat w archiwum i dodatkowo ciągnąc własną firmę kreatywną, pracuję często po 12-14 godzin na dobę. A tak nie może być, bo nie jestem już dwudziestolatką i zdrowie mi na to nie pozwala. Niemniej rozwijam się, jako fotografka i to mnie niezmiernie cieszy. Niestety, na tym całym zamieszaniu cierpi moje pisanie, bo nigdy nie mam czasu, żeby skupić się, oczyścić umysł i zająć się spisywaniem którejś z historii zagnieżdżonych w mojej głowie. Czasami późno w nocy, gdy wszyscy już śpią, zapalam świeczkę, włączam cichą muzykę i siadam do pisania. Tyle tylko, że ostatnimi czasy jestem tak śpiąca, że już o 22 marzę o łóżku i nie w głowie mi pisanie.

W końcu do mojej wiochy dotarła wiosna. Hosanna, bo już myślałam, że utopiła się po drodze. Nawet znaleźliśmy chwilę, żeby z Połówkiem wyjść na mały spacer. Ja musiałam oczywiście pofocić zawilce po drodze 🙂 Oto rezultaty:

Takie tam plątanie się po zagajniku nad jeziorem.

Na dzisiaj to tyle, trzymajcie się wiosennie!

Sympatia dla gilotyny i moje czytelnicze wyzwania

Są takie dni, kiedy mam ochotę amputować sobie głowę wraz z przyległościami i o gilotynie myślę dosyć ciepło. Dzisiaj musiałam wziąć sobie dzień wolnego, bo nie byłam w stanie ruszyć się rano z łóżka, a żołądek ostro potraktowany przez ostatni tydzień ibuprofenem, oznajmił, że jak wezmę chociażby jeszcze jedną tabletkę, to on się wyprowadza. No i nie miałam wyjścia, zostałam w domu. Z uwagi na to, że siedzenie przy komputerze jest mi dzisiaj wysoce niewskazane, napiszę tylko kilka słów, które mam nadzieję, was nie zanudzą 🙂

Szybka relacja covidowa – w Norwegii, tak jak wszędzie indziej, gwałtowny wzrost zakażeń, obostrzenia i takie tam. Na mojej prowincji jakoś to idzie bez większych zgrzytów, ale z uwagi na to, że to region górski i związany z turystyką zimową, każda fala turystów przywozi ze sobą trochę zakażeń. Niedługo czeka nas Wielkanoc, którą Norwegowie tradycyjnie spędzają w górskich chatkach, jeżdżąc na nartach, więc spodziewamy się nowej fali turystów i wzrostu zakażeń.

Jak niektórzy z was już wiedzą, a inni się dowiedzą, nie obchodzę świąt religijnych, toteż zamiast Wielkanocy, uczciliśmy Równonoc Wiosenną pochłaniając całkiem smaczne napoleonki 🙂 Dni błyskawicznie robią się dłuższe i cieplejsze. Nadal dokarmiamy tałatajstwo za oknem, a w miejscu gdzie są karmniki ziemię zalega gruba warstwa łupinek z ziaren słonecznika – nauczka na przyszłość, żeby kupować nasiona już wyłuskane.

Ostatnio ku mojemu zaskoczeniu wymieszanemu z irytacją, trafiam na książki, w których a) bohater oddaje się rozważaniom zajmującym całą stronę, jak feminizacja życia publicznego skrzywdziła mężczyzn, odbierając ich życiu smak – brak przemocy, wojen, agresji czyli kwintesencji męskości (to słowa bohatera powieści napisanej przez pewnego brytyjskiego pisarza); b) inny bohater co prawda był za równymi prawami dla kobiet, ale żeby mu nie wciskać ciemnoty o walce płci, a feministki, to nieatrakcyjne kobiety, których nikt nie chce i z tego powodu mszczą się na mężczyznach (polska powieść kryminalna, stosunkowo nowa). No i jak ja mam zabierać się za książki? Teraz boję się, że znowu wdepnę na jakąś minę, która w ogóle nie powinna zostać wydana (a na pewno nie w takiej formie, w jakiej została). Moje norweskie przyjaciółki spytały mnie z niedowierzaniem: „To w tych czasach ktoś jeszcze takie rzeczy wydaje???”. Jak widać, wydaje. Ale nie wszystkie książki ostatnio przeze mnie przeczytane, są do bani. Na FB pisałam o genialnym (moim zdaniem) cyklu „Wojna Makowa” autorstwa Rebekki F. Kuang. Fantastyka umieszczona w kraju przypominającym Chiny z czasów królestw, pisana z punktu widzenia dziewczyny-żołnierza – bez roztkliwiania się nad płcią, zbędnych romansów, z całym mnóstwem błędnych decyzji, zdrady, upadku autorytetów i przyjaźni, za którą oddawano życie. Ponadto autorka wplotła w fabułę prawdziwe wątki z historii Chin, w tym coś, co porusza mnie absolutnie do głębi zawsze, gdy o tym myślę – masakrę Nankinu. Tą powieścią jestem zachwycona i nie mogę się doczekać wydania polskojęzycznego ostatniej części trylogii (jak się wkurzę czekaniem, to zabiorę się za wersję anglojęzyczną). Inną wspaniałą książką, zupełnie innej kategorii, którą ostatnio czytałam (a raczej słuchałam w pracy), jest „Czerwony głód” Anne Appelbaum. Autorka, laureatka nagrody Pulitzera, opisuje mechanizm, który stał za potworną klęską głodu na Ukrainie w latach ’30 XX wieku. Mechanizm, a raczej wizję, upór, nienawiść i niepohamowaną żądzę władzy jednej osoby, która za wszelką cenę postanowiła przy pomocy przymusowej kolektywizacji rolnictwa, zagłodzić kraj od wieków nazywany „spichlerzem Europy” – Józefa Stalina. Książka jest napisana w taki sposób, że nie gra na emocjach czytelnika, ale przytacza fakty, liczby, całe mechanizmy dehumanizacji społeczeństwa i dramaty poszczególnych jednostek. Hołodomor, jak nazywane było to zaplanowane ludobójstwo, nie było dla mnie czymś nowym. Już wiele lat temu dotarły do mnie informacje na temat tej gigantycznej katastrofy, ale dopiero książka Appelbaum wyjaśniła mi wszystko dokładnie i zrozumiale. Po tym wszystkim jednak postanowiłam posłuchać „Lesia” Chmielewskiej, żeby mój mózg mógł odzyskać równowagę.

Zabrałam się znowu za bardziej regularne fotografowanie i chociaż wymaga to ode mnie sporo wysiłku, to staram się co 2 tygodnie mieć zaplanowaną sesję. Trochę mnie zmartwił fakt, że do połowy marca 2020 roku miałam zrobionych 18 sesji, podczas gdy w tym roku zaledwie 4. W ramach desperacji namówiłam moją nową koleżankę z pracy do pozowania. No i wyszło całkiem nieźle 🙂 Sami zobaczcie, oto Tone:

Tone

Podczas sesji z Tone testowałam też pierwsze wykonane przez siebie własnoręcznie tło fotograficzne. Dużo się na nim nauczyłam i mam nadzieję, że kolejne będzie już duuużo lepsze 🙂 A poniżej piękna Tone na tle mojej pierwszej zielonej radosnej twórczości 🙂

Tone i moje zielone tło

Na dzisiaj to byłoby na tyle. Miłego dnia i słonecznej wiosny! Trzymajcie się zdrowo!

W punktach

Dawno nie pisałam niczego nowego. Jakoś nie mogłam. Otwierałam stronę, ale nagle nie wiedziałam, o czym mogę pisać. Całkowita pustka w głowie. O remoncie? O pracy? O fotografii? O obejrzanych filmach i przeczytanych książkach? O Norwegii? Nie mogłam podjąć decyzji i zamykałam stronę bez żadnego wpisu. Dzieje się u mnie za dużo albo za mało – zależy, z jakiej perspektywy na to popatrzeć. Może dzisiaj jednak uda mi się jakoś ogarnąć te tematy i coś napiszę.

Po pierwsze – dla wszystkich ciekawych czy już się przeprowadziłam do nowego domu: nie, wciąż mieszkam w starym, a nowy powoli się przystosowuje do zamieszkania. Prace zwolniły na jakiś czas, bo przyszły do nas mrozy, a praca w domu, w którym temperatura nie przekracza 12 stopni (na zewnątrz -15, -18), nie należy do przyjemnych. Zwłaszcza, gdy remontuje się tenże przybytek tylko w chwilach wolnych od pracy. Jednakże nadszedł czas, gdy zaplanowane na ten etap prace zbliżają się ku końcowi i zaczęliśmy już przewozić książki do nowego domu. A wiecie, skoro przewożę książki, to znaczy, że sprawa jest poważna 🙂

Po drugie – powrót do pracy na pełen etat nie kazał długo czekać na problemy ze zdrowiem. Już w styczniu wylądowałam na trzytygodniowym chorobowym. Co prawda, wróciłam już do pracy, ale za to od dwóch tygodni cierpię na permanentny popołudniowo-wieczorny ból głowy. No nic, kredyt się sam nie spłaci, więc nie ma co narzekać, tylko robić, aż mi dym uszami pójdzie.

Po trzecie – bardzo mało fotografuję. I źle mi z tym. Jednak nie mam na to zbyt wiele czasu. W niektóre weekendy uda mi się urwać kilka godzin, żeby umówić się z modelkami w studio, ale odbywa się to raczej sporadycznie. Trudno mi także cokolwiek zaplanować z wyprzedzeniem. Jakoś nie mogę się wziąć w garść. Problem mam także z obróbką, bo po 8 godzinach siedzenia przy komputerze w archiwum, muszę znowu na kilka godzin zasiąść przed kompem w domu i starać się obrobić te zdjęcia, które na to czekają. Właśnie zaraz się za to zabieram, bo tabletka przeciwbólowa właśnie zaczęła działać i mam kilka godzin na pracę we względnym komforcie. Poza tym muszę przygotować i wysłać zdjęcia do konkursów, na wystawę, a zwyczajnie nie mam na to siły 🙁

Po czwarte – dużo czytam i oglądam ostatnimi czasy. Przyjdzie taki moment, że podzielę się z wami moimi odkryciami literacko-filmowymi, które mnie całkowicie zachwyciły. Ale nie dzisiaj.

Po piąte – Norwegia ma się dobrze i jakoś daje radę, jeżeli chodzi o koronawirusa. Na naszej prowincji żyje się dosyć normalnie, chociaż autoizolacja towarzyska zaczyna mi powoli doskwierać. Niemniej, zima była mroźna i piękna, a dwa dni temu przyszło nieoczekiwane ocieplenie i temperatura z -18 / -20 skoczyła nagle na +2 / +3. Byle do wiosny.

To na razie tyle. Poniżej zamieszczam zdjęcia naszego tałatajstwa karmnikowego, które umilało nam w tym roku krótkie zimowe dni. Okazało się, że ja potrafię rozpuścić wszystko – nawet sikorki i wiewiórki. O kowalikach nawet nie wspomnę. Widzieliście kiedyś roszczeniowe wiewiórki i sikorki? Nie? Ja tak. Jeden wiewiór tak się rozbestwił, że próbował nam zakosić narzutę z werandowej sofy. Na szczęście była za duża i odpuścił. Połówek stwierdził, że chyba spaśliśmy te nasze sikorki, bo zamiast chudnąć po zimie, to one jakieś takie wielkie się zrobiły 🙂 Trzymajcie się zdrowo i do następnego razu!

Gdy dni są najkrótsze w roku…

Szast-prast i mamy połowę grudnia. Ale jak to? Już? Ano, już. Właśnie spadł śnieg, a za oknem szaleją dokarmiane przez nas 3 wiewiórki i całe stada sikorek. Tylko dni są ekstremalnie krótkie, ale nie ma co narzekać, bo w ogóle są, a inni nie mają nawet tego (niektórzy moi znajomi mieszkają za kołem podbiegunowym i na słońce to sobie jeszcze poczekają).

Liczba zachorowań u nas spada, po uprzednim gwałtownym skoku i jakoś żyje się stosunkowo normalnie. Mam nadzieję, że święta nie spowodują trzeciej fali zachorowań.

Nowy dom jest już w większej części ocieplony i wyremontowany, ale jeszcze sporo przed nami. Studio zostało już przeniesione do nowego miejsca – czegoś na kształt kooperatywy, gdzie jest wiele pracowni artystycznych, w tym i moje małe studio. Moje fotografie zostały docenione w konkursach międzynarodowych i lokalnie norweskich, co utwierdza mnie w przekonaniu, że pójście w kierunku fotografii, to nie był głupi pomysł i daje mi motywację do dalszego działania. Jednego, czego mi teraz bardzo brakuje, to czasu. Martwi mnie to, bo cierpią na tym moje projekty fotograficzne – odkąd wróciłam na cały etat do pracy w archiwum, na fotografowanie mogę przeznaczać tylko weekendy 🙁 Niemniej w najbliższej przyszłości planuję wypad na Północ w celu zrobienia zdjęć zorzy polarnej. Zobaczymy, co z tego wyjdzie 🙂

Najbardziej boli mnie, że przestałam pisać. Jakoś nie znajduję na to czasu, a nawet gdybym znalazła, to czuję jakąś taką wewnętrzną blokadę. Sama siebie pytam, czy w ogóle jest sens wracać do pisania. I nie potrafię sobie na to odpowiedzieć. To napełnia moje skołatane serducho wielkim smutkiem, bo piszę od dziecka i kocham to robić. Być może jednak kiedyś przychodzi czas, żeby powiedzieć sobie „wystarczy” i boję się, że ten czas właśnie mógł nadejść.

Moim ostatnim przedsięwzięciem w zakresie pisania jest komiks, który tworzymy wspólnie z Moniką Laprus-Wierzejską. Kiedyś napisałam opowiadanie, potem zmieniłam je na scenariusz, a potem z powrotem na opowiadanie. Zyskiwało za każdym razem, a Monika po przeczytaniu zgodziła się zrobić do niego kadry. Niektóre z nich możecie zobaczyć na mojej stronie autorskiej www.monikasokol.pl . 8 stron już niedługo będzie gotowe, a to oznacza porę na szukanie wydawcy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Grudzień to także czas zdjęć świątecznych dzieci. W tym roku moje koleżanki z pracy masowo nawiedzają mnie w studiu ze swoimi dziećmi, wnukami, a nawet całymi rodzinami. Jestem im za to wdzięczna, bo to miłe uczucie, gdy widzisz, jak klientom oglądającym zdjęcia, błyszczą z zachwytu oczy. Poniżej wrzucam zdjęcie mojej etatowej małej modelki, April 🙂

Miłego grudnia, kochani! I dużo zdrowia.

Raport ekipy remontowej z postępów

Ręka mnie boli. Od majtania pędzlem. Wcześniej bolała od majtania wałkiem do malowania. Teraz wiem, że gdybym nie mogła pracować w jednym z moich zawodów (już straciłam rachubę, ile ich jest), to spokojnie mogę się wynająć do majtania pędzlem zawodowo (po ścianach lub sufitach ma się rozumieć, nie po płótnie). Cały ten przydługi wstęp oznacza, że wreszcie wzięliśmy się za przystosowanie naszego nowego domu do zamieszkania. No i oczywiście zaczęło wyłazić mnóstwo rzeczy, które trzeba zrobić nadprogramowo, bo są niezbędne, a dodatkowo, bo są koszmarnie drogie, a my lubimy się spłukiwać do ostatniej korony. Mówię przede wszystkim o elektryce. Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z instalacjami elektrycznymi, a raczej z elektrykami w Norwegii wie, co mam na myśli. Elektryka i hydraulika to dwie najdroższe „przyjemności” w remontach lub przy budowie domów. Ceny idą w dziesiątki tysięcy koron i człowiek otrzymując fakturę, ma ochotę popełnić seppuku. A nas czeka spotkanie zarówno z elektrykiem, jak i hydraulikiem (przyjdzie jeść same ziemniaki albo marchewkę). Na razie robimy to, co sami możemy zrobić czyli majtamy wyczynowo pędzlami i wałkami, adaptując do naszych potrzeb estetycznych sypialnię i gabinet Połówka. Oczywiście nasz dom będzie w środku bardzo kolorowy 😀 W Norwegii od lat panuje tyrania białych (względnie kremowych) ścian. Ostatnio coś drgnęło i w modę weszły różne odcienie szarości (i teraz oczywiście większość znajomych Norwegów maluje pomieszczenia i domy na szaro), a nawet nieśmiało pojawiają się pierwsze oznaki Okresu Niebieskiego. Efektem tegoż okresu są ciekawe odcienie niebieskiego w farbach, a jeden z nich o nazwie Głęboka Woda wylądował na ścianach mojego studio fotograficznego. My jednak jak zawsze idziemy pod prąd – ściany w gabinecie Połówka właśnie pomalowaliśmy na kolor ciepłej zieleni, a sufit w sypialni wypaciałam na uroczy kolor o nazwie Dijon (czyli taka jasna musztarda). Teraz się zastanawiam czy za każdym razem, gdy leżąc w łóżku będę patrzeć na sufit, zacznę się robić głodna (musztarda pobudza moje kubki smakowe). Generalnie doszliśmy do wniosku, że skoro nasz pierwszy domek jest zielony na zewnątrz, to drugi będzie zielony w środku. Ciekawe, co z tego wyjdzie… To tyle względem tego, co się ostatnio dzieje w moim kawałku norweskiej rzeczywistości 🙂 Pozdrawiam!

Koniec lata w Dolinie Muminków

A raczej na Przełęczy Muminków. Koniec sierpnia nas rozpieścił wysokimi temperaturami, ale nadeszła rzeczywistość i już drugi ranek z rzędu trzeba było skrobać szybę w samochodzie. I chociaż nie jest źle, bo słońce wciąż pięknie przygrzewa, to już czuje się w powietrzu Koniec Lata i smuteczek zaczyna pukać do drzwi.

Tym razem jednak smuteczek zostaje odprawiony z kwitkiem, bo my z Przełęczy Muminków kończymy to lato z prawdziwym przytupem. A mianowicie kupiliśmy dom. Drugi, żeby było jasne, bo żal nam się rozstawać z naszą chatką na przełęczy. Podejrzewam jednak, że raty kredytu szybko sprowadzą nas na ziemię i zmuszą do sprzedaży Zielonego Domku (mam nadzieję, że najwcześniej na wiosnę). Teraz czeka nas remont nowego domiszcza (gdzie tam naszej chatce do tej stodoły 😉 ), przeprowadzka i przyzwyczajanie się do mieszkania w mieście (jakie tam miasto – ot, Lillehammer). A mniej więcej w tym samym czasie nastąpi przenoszenie mojego studia w inne (tańsze) miejsce. Sami widzicie, nie będzie czasu się nudzić 😀 Szukając domu, nie sądziłam nawet, że tak trudno będzie mi się rozstać z naszą chatką – mam tu wiewiórkę, która ze mną dyskutuje niemal co dzień (skubana, woła mnie na taras i prowadzi ze mną długie dysputy 🙂 ), na strychu gnieździ się nasz własny nietoperz, którego już kilka razy eksmitowałam z mojego własnego gabinetu (taki mały, słodki dziki lokator), drozdy szare odchowują już któreś pokolenie młodych w naszych brzozach (w tym roku założyły gniazdo zaraz przy oknie sypialni, żebyśmy mogli bez przeszkód podziwiać pociechy). Och, będzie mi brakowało mieszkania na wsi…

Jak ten czas szybko leci… + wycieczka na Lofoty

Jak ten czas szybko leci – do takiej konkluzji doszłam, gdy 10 lipca okazało się, że moja firma ma już rok. To był bardzo intensywny rok, w którym wydarzyło się mnóstwo rzeczy i w którym świat stanął na głowie (z powodu pandemii). Moi znajomi jednogłośnie oświadczyli, że to był chyba jeden z najgorszych okresów na rozpoczęcie własnej działalności. Trudno się z nimi nie zgodzić. Gdy zaczęłam się rozkręcać, przyszła pandemia i zamknęłam studio na ponad 2 miesiące. Powoli zaczęłam ponownie rozkręcać firmę, ale nadszedł czas wakacji i ludzie nie myśleli zbyt intensywnie o fotografowaniu się (niestety dla mnie), ale o znalezieniu jakiegoś miejsca na spędzenie wakacji w Norwegii. W tym roku wszelkie kampingi, hotele, pensjonaty i atrakcje turystyczne w Norwegii przezywały boom, jak chyba nigdy dotąd. Z uwagi na zagrożenie koronawirusem zagranicą, wielu Norwegów zrezygnowało z dorocznych zagranicznych wojaży, ograniczając się do zwiedzania własnego kraju, który tak na marginesie, jest uznawany za jeden z najpiękniejszych państw na świecie (i coś w tym jest 🙂 ). Ja także uznałam, że to okazja zwiedzenia słynnych Lofotów (podobnie jak ja pomyślało niemal pół populacji Norwegii + turyści z Niemiec, Finlandii i Holandii). Tylko, że ja pomyślałam o tym na tyle wcześnie, że udało mi się zarezerwować domek rybacki w bardzo rozsądnej cenie 😀 Domek rybacki czyli rorbu – bardzo charakterystyczny budynek, jaki możecie spotkać na całych Lofotach (i nie tylko).

Rorbuer czyli chatki rybackie w Reine

Od nas na Lofoty są 2 dni drogi samochodem, ale z uwagi na piękno norweskiej natury, to są bardzo ładne i zróżnicowane 2 dni. Na wszelki wypadek, w razie gdyby nie było miejsc w hotelach, wzięliśmy ze sobą namiot. Nie rezerwowałam noclegu po drodze, bo nie wiedziałam, jak daleko dojedziemy pierwszego dnia. I dobrze zrobiłam, bo dojechaliśmy nieco dalej niż planowałam – pierwszy nocleg wypadł nam w Mo i Rana, w bardzo miłym i czystym hotelu na samiutkim brzegu fiordu. Ciekawa byłam czy nie będzie problemu z rezerwacją na ostatnią chwilę, ale nie – hotel (Fjordgaarden i Mo) zarezerwowałam na niecałą godzinę przed przyjazdem i wszystko było w jak najlepszym porządku.

Widok z naszego hotelu.

Po drodze przekroczyliśmy krąg polarny i przejechaliśmy Park Narodowy Saltfjellet-Svartisen.

Postument oznaczający Krąg Polarny
Zjazd z Saltfjellet na stronę północną

Okazało się także, że na promy na Lofoty są w ostatnich tygodniach gigantyczne kolejki i nie każdy się łapie na przewóz. Zniechęceni wizją czekania na kei w Bodø, postanowiliśmy jechać w stronę Narwiku i odbić na Bognes na inny prom, który zamiast 3 godzin, płynie 1. Haczyk był taki, że zamiast wylądować w Moskenes, na samym południowym końcu Lofotów, gdzie mieliśmy 20 min. do naszej chatki, my wylądowaliśmy w Løndingen, na północy skąd mieliśmy przejechać wzdłuż niemal całe Lofoty, żeby dotrzeć na miejsce docelowe. To oznaczało cały dzień w drodze, ale też to, że obejrzymy sobie większą część Lofotów, czego wyruszając z domu, nie zakładaliśmy. Po drodze zjeżdżaliśmy z głównej drobi, żeby odkryć fantastyczne miejsca, gdzie moglibyśmy się przeprowadzić od razu 🙂

Widok z promu
A to ja, w razie, gdybyście wątpili, że faktycznie tam byłam 😉
Góry i ocean – wymarzone miejsce do życia

Głównym punktem wycieczki było obfotografowanie plaż. Wam się wydaje, że piaszczyste plaże, to coś całkiem naturalnego, prawda? Otóż nie, moi drodzy. Piaszczyste plaże to luksus, którym niewiele wybrzeży może się pochwalić. W Cannes plaża była kamienista, a piasek, który można było zobaczyć przed niektórymi hotelami, to piasek nawieziony. W Maladze plaża składała się z czarnego żwirku. Na Islandii były to czarne, obłe kamyczki. W Norwegii można sobie na plaży kostkę skręcić, gdy krzywo się stanie na kamieniach 😉 Ale na Lofotach plaże są cudnie piaszczyste. I jedna taka plaża była moim celem – plaża Kvikne. Przechodziło się do niej przez przełęcz, trekkingiem rzecz jasna 🙂

Szanowny Małżonek, czyli moje nieustające wsparcie, na tle wyłaniającej się plaży i otwartego oceanu.
Plaża. Nie myślcie sobie, że to jest brudna plaża – to ciemny żwir ze skał miesza się z piaskiem z oceanu. I ta turkusowa przybrzeżna woda… Cudo!
Plaża zachwycająca. Jeszcze tam kiedyś wrócę 🙂

Niestety, po tym z pozoru łatwym trekkingu mój kręgosłup i głowa odmówiły współpracy, więc popołudnie spędziłam w chatce, leżąc i walcząc z silnym bólem głowy. Ale nie ze mną takie numery. Z uwagi na to, że niemal zawsze moje newralgiczne części ciała wycinają mi takie numery, nauczyłam się z tym żyć, więc gdy środki przeciwbólowe pozwoliły mi się ruszyć, pojechaliśmy do miejscowości o jednej z najkrótszych nazw na świecie, a mianowicie do wioski Å (należy to czytać jako O). Å to koniec głównego archipelagu Lofotów – tam droga się kończy i mewy zawracają 🙂 Po drodze znajduje się Reine – jedna z najbardziej znanych i najbardziej widowiskowych miejscowości Lofotów.

Widok na Reine

Kolejnym z punktów w podróży było fotografowanie zachodu słońca na plaży. Trzeba było czekać całkiem sporo, bo na przełomie lipca i sierpnia słońce zachodzi tam około godziny 23.00. Na z góry upatrzone pozycje wyruszyliśmy godzinę wcześniej i załapaliśmy się jeszcze na tak zwaną Złotą Godzinę – światło przed samym zachodem słońca, które jest niezwykłe i bardzo pożądane przez fotografów. Zaraz wam pokażę dlaczego.

Widzicie te niesamowite kolory i ciepłe, złote światło? To właśnie jest słynna Złota Godzina na plaży Rambergstranda

Na upatrzonej przez nas plaży było wiele osób, bo przy samej plaży jest pole namiotowe i chyba wszyscy namiotowicze wylegli na plażę podziwiać cuda natury.

Zachód nad oceanem na plaży Skagsanden
Chmury pięknie się rozkładały na ciemniejącym niebie

Na plaży siedzieliśmy sobie chyba z godzinę, ale to było tak niezwykłe, kontemplacyjne uczucie, że nawet nie wiem, kiedy mi ten czas zleciał. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam czas, żeby oczyścić myśli, skupiając się tylko na pięknie natury. Po drodze oczarowało mnie lawendowe niebo i mgły unoszące się nieśmiało z łąk.

Uwierzcie mi, że w rzeczywistości, to były przepiękne kolory.
Powoli o północy nastaje wieczór…

Niestety, następnego dnia musieliśmy się już zbierać do domu, bo wiecie, koty same 🙂 Chociaż miały bardzo dobrą dochodzącą opiekunkę i przetrwały ten okres lepiej, niż się spodziewaliśmy 😉 Z powrotem przemknęliśmy jak błyskawice, bo już znaliśmy trasę, a ja obfotografowałam już to, co chciałam w drodze na Lofoty. Teoretycznie mogliśmy dojechać do domu od strzała, bez noclegu, ale zapowiadano burze z piorunami na płaskowyżu Dovrefjell, a lepiej się tam nie znaleźć w nocy podczas burzy i w dodatku zmęczeni. Zatrzymaliśmy się na nocleg w Trondheim (znowu rezerwowałam pokój na 40 min. przed przyjazdem), w miłym hotelu (Quality Hotel Panorama) i o poranku ruszyliśmy dobrze znaną już drogą do domu. Tak oto wyglądał nasz ekstremalnie krótki wypad na Lofoty 🙂

Na dzisiaj to już tyle wrażeń. Trzymajcie się cieplutko i nie zarażajcie!

Wybory w Norwegii

Zazwyczaj nie wypowiadam się w kwestiach politycznych na blogu, ale tym razem poruszę sprawę wyborów na prezydenta. Nie, nie bójcie się, nie politycznie, ale czysto formalnie i technicznie.

Jestem wciąż obywatelką polską i mam prawo głosować w wyborach, ale pierwszy raz w moim życiu ograniczono mi to prawo i mam z tego powodu konkretny w%rw. W Norwegii istniała możliwość głosowania wyłącznie korespondencyjnego, co mi akurat nie przeszkadzało, a nawet byłoby na rękę, bo nie musiałabym jechać do Oslo. Byłoby, gdyby nie fakt, że wszyscy znani mi rodacy w mojej okolicy otrzymali pakiety do głosowania we wtorek, a najpóźniej do piątku tego samego tygodnia powinny one zostać dostarczone do ambasady lub konsulatu (wybory odbywały się w niedzielę). Pomimo że, zarówno ja, jak i Połówek i wielu moich polskich znajomych wypełniło kartę do głosowania tego samego dnia i popędziło do lokalnych punktów pocztowych (w Norwegii już raczej nie spotyka się poczty jako urzędu – punkty pocztowe mamy zazwyczaj w wybranych supermarketach spożywczych), to list z głosem musiał czekać do środy do godziny 14.00, żeby ruszyć w swoją podróż do Oslo. Znając opieszałość norweskiej poczty wcale nie jesteśmy pewni, że nasze głosy dotarły na czas i że zostały wzięte pod uwagę w wyborach. Niektórzy byli tak zdeterminowani, że jechali do Oslo, żeby osobiście dostarczyć swoje głosy. Pakiety wyborcze zostały wysłane do nas o wiele za późno i nie wykluczone, że zrobiono to z rozmysłem (na którymś ze szczebli rządowych), zdając sobie sprawę, że w takiej sytuacji wiele głosów nie dotrze na czas.

Inna sprawa dotyczy tego, że sami musieliśmy opłacać wysłanie kart do głosowania. W Internecie wiele było niewybrednych komentarzy, że migranci to straszne dziady, skoro nie stać ich na znaczek pocztowy. Tu nie o to chodzi o cenę znaczka, ale o to, że nie powinniśmy płacić w żadnej formie za możliwość realizacji naszego prawa do głosowania – tu chodzi o zasadę, bo w skrajnym przypadku może to przyjąć taką formę, w której głosować będą tylko ludzie, których na to stać, a ci gorzej sytuowani będą pozbawieni tego prawa. A w końcu to ma być prawo przynależne każdej obywatelce i każdemu obywatelowi. Co do ceny za znaczek, to też nie taka prosta sprawa. Próbując znaleźć opcję, która zapewniłaby naszym głosom dotarcie na czas, pomyśleliśmy o ekspresie. I tu pani w punkcie pocztowym wylała nam kubeł zimnej wody na głowy, bo za każdy list musielibyśmy zapłacić po 500 kr czyli po przeliczeniu po jakieś 230-220 zł od łebka. To już zaczyna być znaczącą suma, nieprawdaż? To nie jest już te 30 czy 50 koron za zwykły znaczek, ale 10 razy tyle i tu już zaczynamy powoli wchodzić w płacenie za prawo do głosowania konkretnych sum. Tak to wyglądało u nas, moi drodzy i bardzo nam się to nie podobało (chociaż zaskoczeni nie byliśmy, widząc, co się dzieje w kraju).

Zbliża się druga tura. Połówek oświadczył, że jeżeli znowu pakiety wyborcze przyjdą w ostatniej chwili, to jedziemy dostarczyć je osobiście do Oslo. Mam nadzieję, że nie będzie to potrzebne. Otrzymałam informację, że ambasada i konsulaty już dzisiaj wysłały pakiety. Zobaczymy, kiedy przyjdą – dzisiaj mamy czwartek, więc najwcześniej będą w poniedziałek. A jeżeli przyjdą we wtorek, to można znowu mieć wątpliwości czy głosy dotrą na czas do komisji wyborczych. Nie wykluczone, że tym razem jednak będzie nas czekać wycieczka do stolicy.

A ze spraw trochę lżejszych, to jakiś czas temu pewien miły pan przeprowadził ze mną wywiad dla portalu Moja Norwegia. Nie uważam się za osobę jakoś szczególnie interesującą, ale jeżeli chcielibyście mnie posłuchać na żywo (uprzedzam, nie byłam w najlepszej formie), to tutaj macie link: WYWIAD

Pozdrawiam was serdecznie!