Jak ten czas szybko leci… + wycieczka na Lofoty

Jak ten czas szybko leci – do takiej konkluzji doszłam, gdy 10 lipca okazało się, że moja firma ma już rok. To był bardzo intensywny rok, w którym wydarzyło się mnóstwo rzeczy i w którym świat stanął na głowie (z powodu pandemii). Moi znajomi jednogłośnie oświadczyli, że to był chyba jeden z najgorszych okresów na rozpoczęcie własnej działalności. Trudno się z nimi nie zgodzić. Gdy zaczęłam się rozkręcać, przyszła pandemia i zamknęłam studio na ponad 2 miesiące. Powoli zaczęłam ponownie rozkręcać firmę, ale nadszedł czas wakacji i ludzie nie myśleli zbyt intensywnie o fotografowaniu się (niestety dla mnie), ale o znalezieniu jakiegoś miejsca na spędzenie wakacji w Norwegii. W tym roku wszelkie kampingi, hotele, pensjonaty i atrakcje turystyczne w Norwegii przezywały boom, jak chyba nigdy dotąd. Z uwagi na zagrożenie koronawirusem zagranicą, wielu Norwegów zrezygnowało z dorocznych zagranicznych wojaży, ograniczając się do zwiedzania własnego kraju, który tak na marginesie, jest uznawany za jeden z najpiękniejszych państw na świecie (i coś w tym jest 🙂 ). Ja także uznałam, że to okazja zwiedzenia słynnych Lofotów (podobnie jak ja pomyślało niemal pół populacji Norwegii + turyści z Niemiec, Finlandii i Holandii). Tylko, że ja pomyślałam o tym na tyle wcześnie, że udało mi się zarezerwować domek rybacki w bardzo rozsądnej cenie 😀 Domek rybacki czyli rorbu – bardzo charakterystyczny budynek, jaki możecie spotkać na całych Lofotach (i nie tylko).

Rorbuer czyli chatki rybackie w Reine

Od nas na Lofoty są 2 dni drogi samochodem, ale z uwagi na piękno norweskiej natury, to są bardzo ładne i zróżnicowane 2 dni. Na wszelki wypadek, w razie gdyby nie było miejsc w hotelach, wzięliśmy ze sobą namiot. Nie rezerwowałam noclegu po drodze, bo nie wiedziałam, jak daleko dojedziemy pierwszego dnia. I dobrze zrobiłam, bo dojechaliśmy nieco dalej niż planowałam – pierwszy nocleg wypadł nam w Mo i Rana, w bardzo miłym i czystym hotelu na samiutkim brzegu fiordu. Ciekawa byłam czy nie będzie problemu z rezerwacją na ostatnią chwilę, ale nie – hotel (Fjordgaarden i Mo) zarezerwowałam na niecałą godzinę przed przyjazdem i wszystko było w jak najlepszym porządku.

Widok z naszego hotelu.

Po drodze przekroczyliśmy krąg polarny i przejechaliśmy Park Narodowy Saltfjellet-Svartisen.

Postument oznaczający Krąg Polarny
Zjazd z Saltfjellet na stronę północną

Okazało się także, że na promy na Lofoty są w ostatnich tygodniach gigantyczne kolejki i nie każdy się łapie na przewóz. Zniechęceni wizją czekania na kei w Bodø, postanowiliśmy jechać w stronę Narwiku i odbić na Bognes na inny prom, który zamiast 3 godzin, płynie 1. Haczyk był taki, że zamiast wylądować w Moskenes, na samym południowym końcu Lofotów, gdzie mieliśmy 20 min. do naszej chatki, my wylądowaliśmy w Løndingen, na północy skąd mieliśmy przejechać wzdłuż niemal całe Lofoty, żeby dotrzeć na miejsce docelowe. To oznaczało cały dzień w drodze, ale też to, że obejrzymy sobie większą część Lofotów, czego wyruszając z domu, nie zakładaliśmy. Po drodze zjeżdżaliśmy z głównej drobi, żeby odkryć fantastyczne miejsca, gdzie moglibyśmy się przeprowadzić od razu 🙂

Widok z promu
A to ja, w razie, gdybyście wątpili, że faktycznie tam byłam 😉
Góry i ocean – wymarzone miejsce do życia

Głównym punktem wycieczki było obfotografowanie plaż. Wam się wydaje, że piaszczyste plaże, to coś całkiem naturalnego, prawda? Otóż nie, moi drodzy. Piaszczyste plaże to luksus, którym niewiele wybrzeży może się pochwalić. W Cannes plaża była kamienista, a piasek, który można było zobaczyć przed niektórymi hotelami, to piasek nawieziony. W Maladze plaża składała się z czarnego żwirku. Na Islandii były to czarne, obłe kamyczki. W Norwegii można sobie na plaży kostkę skręcić, gdy krzywo się stanie na kamieniach 😉 Ale na Lofotach plaże są cudnie piaszczyste. I jedna taka plaża była moim celem – plaża Kvikne. Przechodziło się do niej przez przełęcz, trekkingiem rzecz jasna 🙂

Szanowny Małżonek, czyli moje nieustające wsparcie, na tle wyłaniającej się plaży i otwartego oceanu.
Plaża. Nie myślcie sobie, że to jest brudna plaża – to ciemny żwir ze skał miesza się z piaskiem z oceanu. I ta turkusowa przybrzeżna woda… Cudo!
Plaża zachwycająca. Jeszcze tam kiedyś wrócę 🙂

Niestety, po tym z pozoru łatwym trekkingu mój kręgosłup i głowa odmówiły współpracy, więc popołudnie spędziłam w chatce, leżąc i walcząc z silnym bólem głowy. Ale nie ze mną takie numery. Z uwagi na to, że niemal zawsze moje newralgiczne części ciała wycinają mi takie numery, nauczyłam się z tym żyć, więc gdy środki przeciwbólowe pozwoliły mi się ruszyć, pojechaliśmy do miejscowości o jednej z najkrótszych nazw na świecie, a mianowicie do wioski Å (należy to czytać jako O). Å to koniec głównego archipelagu Lofotów – tam droga się kończy i mewy zawracają 🙂 Po drodze znajduje się Reine – jedna z najbardziej znanych i najbardziej widowiskowych miejscowości Lofotów.

Widok na Reine

Kolejnym z punktów w podróży było fotografowanie zachodu słońca na plaży. Trzeba było czekać całkiem sporo, bo na przełomie lipca i sierpnia słońce zachodzi tam około godziny 23.00. Na z góry upatrzone pozycje wyruszyliśmy godzinę wcześniej i załapaliśmy się jeszcze na tak zwaną Złotą Godzinę – światło przed samym zachodem słońca, które jest niezwykłe i bardzo pożądane przez fotografów. Zaraz wam pokażę dlaczego.

Widzicie te niesamowite kolory i ciepłe, złote światło? To właśnie jest słynna Złota Godzina na plaży Rambergstranda

Na upatrzonej przez nas plaży było wiele osób, bo przy samej plaży jest pole namiotowe i chyba wszyscy namiotowicze wylegli na plażę podziwiać cuda natury.

Zachód nad oceanem na plaży Skagsanden
Chmury pięknie się rozkładały na ciemniejącym niebie

Na plaży siedzieliśmy sobie chyba z godzinę, ale to było tak niezwykłe, kontemplacyjne uczucie, że nawet nie wiem, kiedy mi ten czas zleciał. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam czas, żeby oczyścić myśli, skupiając się tylko na pięknie natury. Po drodze oczarowało mnie lawendowe niebo i mgły unoszące się nieśmiało z łąk.

Uwierzcie mi, że w rzeczywistości, to były przepiękne kolory.
Powoli o północy nastaje wieczór…

Niestety, następnego dnia musieliśmy się już zbierać do domu, bo wiecie, koty same 🙂 Chociaż miały bardzo dobrą dochodzącą opiekunkę i przetrwały ten okres lepiej, niż się spodziewaliśmy 😉 Z powrotem przemknęliśmy jak błyskawice, bo już znaliśmy trasę, a ja obfotografowałam już to, co chciałam w drodze na Lofoty. Teoretycznie mogliśmy dojechać do domu od strzała, bez noclegu, ale zapowiadano burze z piorunami na płaskowyżu Dovrefjell, a lepiej się tam nie znaleźć w nocy podczas burzy i w dodatku zmęczeni. Zatrzymaliśmy się na nocleg w Trondheim (znowu rezerwowałam pokój na 40 min. przed przyjazdem), w miłym hotelu (Quality Hotel Panorama) i o poranku ruszyliśmy dobrze znaną już drogą do domu. Tak oto wyglądał nasz ekstremalnie krótki wypad na Lofoty 🙂

Na dzisiaj to już tyle wrażeń. Trzymajcie się cieplutko i nie zarażajcie!

3 odpowiedzi na “Jak ten czas szybko leci… + wycieczka na Lofoty”

  1. A my mieliśmy jechać do Alesund w tym roku we wrześniu, niestety epidemia nam to uniemożliwiła. Ale w przyszłym roku jedziemy na Lofoty – koniecznie! 🙂 są piękne.

    1. Myślę, że warto być tam chociaż raz 🙂 Ja mam plan wybrać się tam jeszcze na jesieni, ale nie wiem, co z tego wyjdzie. Uściski!

  2. my w Polsce: Łagów (zamek joannitów). Gogolin i zamki Opolszczyzny, Suwałki i mosty kolejowe w okolicy i na koniec u moich Rodziców: wraz z wypadem do Lanckorony. ale to nie Norwegia (sniff). Ale 50 urodziny życzę sobie tam obchodzić 🙂
    postaramy się Was odwiedzić wracając 🙂

Skomentuj Mara Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *